niedziela, 24 grudnia 2017

Wielka Fatra - Wielkie emocje


Pomysłów na długi weekend majowy można mieć bezliku. My wybraliśmy się do Słowacji wędrować po mało uczęszczanych w tym czasie górach Wielka Fatra, których nazwa pochodzi od rozległych hal pasterskich pokrywających niezbyt ostre górskie grzbiety i przypominających bieszczadzkie połoniny. Trzeba przyznać, że nie będąc znawcą fauny i geologii można te dwa Karpackie pasma górskie z powodzeniem pomylić jednak ci, którzy z sentymentem wspominają klimat jesiennej buczyny w Bieszczadach nie dadzą się oszukać. Samochód zostawiamy na bezpłatnym parkingu w miejscowości Lubochna skąd kierując się niebieskim szlakiem po dwóch godzinach docieramy do głównego szlaku Vielkiej Fatry zorientowanego zadziwiająco dokładnie wzdłuż południków czyli wskazując kierunki północ - południe. Po kilku godzinach docieramy do pierwszej chatki na naszej drodze. Wygląda jak nówka, jest czysta i dobrze zorganizowana ale brakuję jej jeszcze klimatu i co najważniejsze piecyka.. Noc na poddaszu bez ciepłego śpiwora może być ryzykowna. Cały wieczór spędzamy na zewnątrz przy ognisku w towarzystwie słowackich turystów, którzy są tu gospodarzami (szybciej dotarli do chatki).

Koliba Prislop - pierwszy dach nad głową od Lubochny
Następny dzień to żmudna wędrówka czerwonym szlakiem wprost na południe. Po drodze mijamy kilka ciekawych formacji skalnych, szlak trzyma się wiernie granią dlatego jest wiele miejsc, gdzie wśród rzadszych drzew wyłaniają się panoramy największych pasm górskich Słowacji (Niżnie Tatry, Mała Fatra), w oddali przy dobrej pogodzie można bez problemu dostrzec tatrzańskie szczyty. Tego dnia najlepszym punktem widokowym jest Klak (1394 m n.p.m.), który przywołuje wspomnienie Małej Fatry.

Na szczycie Klaka
Typowy dla tych gór krajobraz



Kiedy zdobywamy Jarabine (1314 m n.p.m.) wiem, że jesteśmy już naprawdę blisko kolejnej chatki, tym razem to Szałas po Łysecem. Obiecujemy sobie, że urządzimy tam prawdziwą saunę po tym jak zmarzliśmy poprzedniej nocy. Współrzędne chatki mam od dawna zapisane w zegarku i co jakiś czas podglądam pozostały do przejścia dystans. To uczucie kiedy w linii prostej odległość zmniejsza się do niemal kilometra a szlakiem jest przynajmniej trzy razy tyle.. Zaczynam kiełkować nowym genialnym pomysłem. A może by tak skrócić drogę? Plan wydawał się prosty: utrzymujemy się na stałej wysokości kierując wprost do chatki, przeprawiamy się na drugi brzeg potoku i cieszymy zaoszczędzonym czasem w cieple rozgrzanego do czerwoności piecyka w środku urokliwego schronienia. W rzeczywistości wpakowaliśmy się w trudny, grząski teren z gęstymi krzakami, straciliśmy sporo wysokości i ogólnie odległość na zegarku nie malała ze względu na konieczność obejścia stromego wierzchołka, który kończył niespodziewanie trudne do przejścia ramie odchodzące od głównej grani. Przeszkody piętrzyły się na drodze naszego skrótu jednak to nie powód do paniki. W pewnym momencie odczucia wędrowców z lekkiego zażenowania i znudzenia zmieniły się gwałtownie z pobudzającym impulsem nerwowym. Bartek odwrócił się na chwilę i na zboczu, gdzie dosłownie przed chwilą przechodziliśmy, zobaczył dwa ciemnobrązowe pluszaki. Niedźwiedzie. W jednym momencie wszyscy zaczęliśmy wypatrywać te niecodziennie spotykane zwierzęta jednak myśl o opiekuńczej matce, pani niedźwiedziowej, skierowała nas jeszcze szybciej w przeciwnym do niedźwiadków kierunku.  Okazało się, że nieświadomie skierowałem całą grupę w miejsce bytowania niedźwiedzi, całkiem poważnie, po drodze napotykaliśmy na tropy tego największego europejskiego drapieżnika, wokół czuć było dziwny zapach, idealne warunki dla pobudzonej wyobraźni. Na szczęście nasza głośna grupa skutecznie pozwalała zwierzętom unikać kolejnych spotkań aż do momentu, kiedy zamiast klimatycznego domku z kominkiem znaleźliśmy tylko ruiny i ogromny kawał blachy, którego przeznaczenia trudno odgadnąć. A więc musimy rozstawić namioty. Ciepło ognisko, zapach jedzenia, co na to te wszystkie niedźwiedzie? Plecaki w środku czy na zewnątrz, z którego kierunku wieje wiatr, te wszystkie szczegóły można świadomie poskładać w antyniedzwiedziowe vademecum ale po co się tym przejmować kiedy można po prostu miło spędzić czas przy ognisku, racząc się gorącą kiełbaską i pigwówką. W końcu dała się o tym przekonać nawet Basia.

To co zostało z chatki pod Łysecem

Zamiast piecyka

Znalazły się nawet krokusy
Ranek przywitał nas słoneczną pogodą i w dobrych nastrojach ruszyliśmy w dalszą drogę do Schroniska pod Borisovom i dalej w poszukiwaniu Szałasu pod Suchym Vierchem. Cała trasa jest dość urozmaicona, niezliczona liczba podejść i zejść, kilka dobrych miejsc widokowych. Ciekawostką jest fakt, że do schroniska nie dojeżdża zaopatrzenie, rolę pojazdów pełnią tragarze a raczej nosicze (dotychczas myślałem, że cechuje to jedynie najwyżej położone schroniska w słowackich Tatrach i Niżnich Tatrach). W tych specjalnie skonstruowanych nosidełkach, potrafią na plecach wnieść wszystko co potrzebne dla funkcjonowania schroniska a w drugą stronę pozbyć się śmieci i pustych beczek po piwie.

Nosicz

Widok na Niżnie Tatry

Przebieg czerwonego szlaku
W samym schronisku nie należy szukać bardzo dobrych warunków, jednak umiejscowienie z dala od cywilizacji oraz ładny widok, jaki się stąd rozpościera na całą okolicę sprawia, że panuje tutaj prawdziwa górska atmosfera i z czystym sumieniem jest to miejsce godne polecenia.   
My po krótkim odpoczynku oraz uzupełnieniu elektrolitów wyruszamy w kierunku najlepszego punktu widokowego podczas całej wędrówki. Szczyt Ploska ma 1532 m n.p.m. wysokości i wyrósł niemal w środku masywu Wielkiej Fatry. Widok stąd jest bardzo rozległy szczególnie w kierunku północnym i wschodnim. Na samym szczycie swoje miejsce wiecznego spoczynku znalazł powstaniec słowacki z czasów II WŚ Stąd jeszcze kilkadziesiąt minut do ostatniej chatki na naszej drodze.

Uzupełniamy elektrolity

Nagrobek słowackiego żołnierza

Odpoczynek na szczycie Ploskiej

Cała ferajna na Ploskiej

Szałas pod Suchym Vierchem (N 48°54,93'  E 19°5,232') jest zaznaczony na większości map. Został zbudowany na krawędzi kociołka dość bystrego potoku, z którego należy zaopatrywać się w wodę. Sam Szałas standardem dorównuje domom mieszkalnym z głębokiej podlaskiej wsi, jakie mam okazję oglądać odwiedzając rodzinne strony mojej mamy. Osadzony na solidnej podmurówce, w środku są wygodne prycze, pełnowartościowa kuchnia ceglana, duży stół razem z ławami. Na strychu została zorganizowana przytulna sypialnia. Nie brakuje żadnego wyposażenia: piły, siekiery, garnki, talerze, sztućce, dziesiątki świeczek, itd... Można tu mieszkać nawet zimą i cieszyć się niezakłóconym obcowaniem z dziką przyrodą (czytałem relację, że pukają tu nawet niedźwiedzie). Gdyby to miejsce było już zajęte w promieniu 300 m, w kierunku północno zachodnim jest jeszcze do wyboru odremontowana stara bacówka, tzw. Mandolina.

Ciepło szałasu pod Suchym
Jednym słowem wspaniałe miejsce. Zabraliśmy się ostro do pracy i po jakimś czasie mieliśmy już narąbane drewno, wody pod dostatkiem a temperatura w środku stale rosła od rozgrzewającej się kuchni. Tylko alkoholu mogłoby nam zostać więcej, gitara tej nocy grała jakoś na smutno...

Poranek przywitał nas deszczem i gęstą mgłą, W takich warunkach wędrowanie w nieznane mogłoby przysparzać problemy jednak nas czeka proste zejście do najbliższej  wioski (Liptovske Revuce) i dojazd komunikacją publiczną z powrotem do Lubochny. Po trzech godzinach docieramy zmoknięci jak kury w doliny do autobusowego przystanku z rozkładem do codziennej rzeczywistości.

poniedziałek, 24 października 2016

Prześpię się pod gołym niebem - Cirque de la Solitude

Cirque de la Solitude to najtrudniejszy odcinek szlaku GR20 na Korsyce (Francja). Aktualnie przejście tym szlakiem jest zabronione ze względów bezpieczeństwa. Poniższy opis przedstawia wspomnienie z tegorocznego zdobycia Cyrku bez wcześniejszej informacji o jego zamknięciu. Istnieje możliwość bezpiecznego obejścia tego odcinka i kontynuowania GR20. Więcej informacji: http://www.le-gr20.fr/blog/itineraire-bis-pour-contourner-le-cirque-de-la-solitude.html

Widok z przełęczy Bocca Tumasginesca na przełęcz Bocca Mocca (drugie wyraźne wcięcie od prawej)

Jeden z proponowanych wariantów obejścia Cyrku (zielona przerywana linia), Cyrk jest zaznaczony czerwonymi x-ami

Prześpię się pod gołym niebem – przyszło mi do głowy kolejnego dnia korsykańskiej wędrówki biało czerwonym szlakiem z południa na północ. Po całym wieczorze spędzonym na rajskiej kąpieli w górskim potoku, kiedy na przemian wygrzewałem się na skałach i wskakiwałem do rozgrzanego słońcem basenu żłobionego cierpliwie przez lata siłą grawitacyjnego przyspieszenia wodospadu, zaczynam układać się na karimacie nieco wyżej, kilkanaście metrów od namiotu. 




Otulam śpiworem, poprawiam improwizowaną poduszkę i zasypiam po długiej gonitwie myśli. W nocy przebudzam się jeszcze kilkakrotnie, mimo to uznaję to za najlepszy odpoczynek odkąd skończył nam się alkohol. Dzięki temu, że w nocy często zmieniam pozycje jeden moment zapadł mi trwale w pamięci. Wyobraź sobie, że leżąc na plecach powoli odzyskujesz świadomość, odruchowo otwierasz oczy i pierwsze co widzisz to czyste, rozgwieżdżone niebo z właściwym dla wysokości górskim przybliżeniem. Wspaniałe wrażenie. Myślę o tym podczas porannej krzątaniny. Szałasy bergeries d’u Vallone (1440 m n.p.m.) opuszczamy nieco wcześniej niż zwykle, a kolejny korsykański poranek wita nas bezchmurnym niebem. Dwieście metrów wyżej, po kilkudziesięciu minutach rozsiadamy się na tarasie schroniska De Tighjettu (1640 m n.p.m.), jak tu pusto. 

Okolice szałasów bergeries d’u Vallone

Gospodarz bezceremonialnie przeprowadza rutynowe porządki, w cieniu schroniska dogodne miejsca na biwak, wody pod dostatkiem, jednak my zatrzymujemy się tu tylko na chwilę. W przewodniku to schronisko nie jest opisane zbyt przychylnie nie mniej ja nie odniosłem negatywnego wrażenia – wręcz przeciwnie – całkiem urocze miejsce i gdyby nie fantastyczne baseny nieopodal szałasów poniżej, te w których spędziliśmy cały wczorajszy wieczór, żałowałbym, że nie podeszliśmy trochę wyżej. Nie zostaniemy tu jednak na dłużej niż 20 minut, w końcu najciekawsze ciągle przed nami. Crique de la Solitude. Pomarańczowe światło zapaliło mi się w głowie już przy schronisku. Pachnąca nowością drewniana tabliczka z trwale wyrytym napisem „fermer” – szczerze nie byłem pewny co to znaczy ale nie trudno było domyśleć się po odkryciu pierwszych zamalowanych oznaczeń szlaku.  
W ciągu dnia można było odczuć nieznośnie rosnącą wilgotność powietrza, coraz goręcej a wokół jakby w ogóle nie poruszało się powietrze. Ludzie pocą się intensywniej niż zwykle na wyczerpującym podejściu na wysoką przełęcz Bocca Tumasginesca  (2183 m n.p.m.). Dopiero na niej tak naprawdę widać, jak od morza posuwa się mozolnie pasmo wypiętrzających się w górę chmur. Zanosi się na kolejne w tym tygodniu deszczowe popołudnie, kto wie, może nawet burzowe. Kiedy grupa kilku osób po krótkim odpoczynku zaczęła schodzić w owiany złą sławą Cyrk – czyli najwyższą, niemal wiszącą część doliny otoczoną stromymi skalnymi ścianami coś na kształt amfiteatru, na ramionach czuć już było pierwsze krople. Wyczerpani ludzie starali poruszać się dynamiczniej, a przy tym mniej ostrożnie. Błotnista maź spływająca po stromych skałach zalewała całe ciało wywołując strach, adrenalinę i zalążki paniki. Jak najszybciej wydostać się z tego strasznego miejsca. Deszcz pada już bardzo intensywnie, wokół niemal natychmiast tworzą się kilkudziesięciometrowe wodospady. W takich chwilach ludzie podświadomie lgną do siebie, bojąc się samotności razem czują się bezpieczniej. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, poślizgnięcie, odchylenie od stromej ściany a utraty równowagi nie zatrzyma nawet próba złapania się człowieka obok. Dwie osoby ześlizgują się po mokrych skałach i już nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Za chwilę znikną za skalnym progiem z przeraźliwym wrzaskiem a może bez słowa? Jakaś bliska osoba po pozornym otrząśnięciu się z szoku za wszelką cenę stara się im pomóc, próbuje irracjonalnie zejść poniżej progu. Odpada stając się trzecią śmiertelną ofiarą w ciągu dwóch minut. Czy taki przebieg miały tragiczne wydarzenia sprzed roku? Nie dotarłem do szczegółowego opisu zdarzeń jednak po głośnym wypadku, w którym jednego dnia zginęło lub zostało rannych tu kilkanaście osób ten odcinek szlaku od czerwca 2015 roku pozostaje zamknięty do odwołania. Wszelkie ułatwienia (łańcuchy, klamry) zostały zdemontowane a oznaczeniu szlaku brutalnie starte lub zamalowane. Pozostała jedna drabinka. Jednak wówczas nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia..

Podejście na przełęcz Bocca Minuta
Na przełęcz Bocca Minuta (2218 m n.p.m.) tj. początek Cyrku od południa, z schroniska udało nam się sprawnie dojść mimo zamazanych oznaczeń dzięki dobrej orientacji w terenie. Wiedzieliśmy w którym kierunku mamy zmierzać, wybieraliśmy najłatwiejsze przejścia i jakoś tak się składało, że odcinek po odcinku natrafialiśmy na kolejne ślady szlaku. Sprawne oko na pewno odnajdzie zamazane oznaczenia i tylko w niektórych miejscach trzeba podjąć własną decyzję: „no to w lewo czy w prawo”. Można podsumować to jednym zdaniem jako żmudne zdobywanie wysokości w oczekiwaniu na to co ma się dopiero wydarzyć w Cyrku. Schodząc z przełęczy na drugą stronę mocy trzeba już zmierzyć się z angielskim napisem „access forbidden”. Nasza trójka dzielnie ominęła ten temat milczeniem rozpoczynając zejście w robiący duże wrażenie Cyrk, pełen imponujących formacji skalnych, smukłych turni, igieł, niemal pionowych, kilkusetmetrowych ścian, słowem wszystkiego, czego może sobie jeszcze wrażliwy na tego typu atrakcje entuzjasta zażyczyć. O zgubienie szlaku po tej części grani jest już dużo łatwiej i moja praktyczna porada brzmi następująco: imponującą igłę, w kierunku której schodzimy z przełęczy obchodzimy po orograficznie lewej stronie a następnie u jej podstawy, tj. ok. 250 m poniżej przełęczy kierujemy się przez pewien czas niemal poziomo w kierunku przełęczy Bocca Tumasginesca  (2183 m n.p.m.), którą osiągniemy wchodząc bardzo stromym zacięciem.  Jak już można było się domyśleć, przejście Cyrkiem na ten moment jest oficjalnie zabronione. Co więcej, usunięto wszelkie (oprócz jednej małej drabinki) zabezpieczenia i ułatwienia na szlaku. Poruszanie się tam z kilkunastokilogramowym plecakiem, szczególnie schodzenie, może okazać się bardzo niebezpieczne dla mniej wprawnych turystów. Dla nas nieoceniony okazuję się kilkumetrowy rep sznurek, który niestety nie dzieli się na trzy. W pewnym momencie schodząc znalazłem się w na tyle stromym i pozbawionym wyraźnego urzeźbienia miejscu, że nie czekając na resztę (w tym sznurek) postanowiłem zdjąć plecak i spróbować zsunąć go delikatnie na półkę kilka metrów niżej. Jak można się spodziewać coś poszło nie tak…, plecak odchylił się nieco od idealnego toru a po osiągnięciu docelowej półki przewinął się przez krawędź i zatrzymał się dopiero ok. 100 metrów niżej. Pamiętam ten moment doskonale, Magda jak to kobieta zaczęła na mnie krzyczeć..Łukasz, Łukasz..jakbym mógł to jakoś cudownie zatrzymać. Ja na koniec wydusiłem tylko zwyczajne „o kurw..”. Miałem dużo szczęścia, plecak zaklinował się w kominie. Udało mi się, nie bez trudności, odzyskać go jednak przykład mojej nonszalancji jest wręcz książkowy. Wymiar kary był prawie najmniejszy z możliwych: zniszczony jeden telefon, zapasowa bateria od kamery GoPro. Ocalała lustrzanka, kijki, pieniądze, dokumenty i w ogóle cały dobytek. Naprawdę zanosiło się na dużo więcej, myślę, że z człowieka niewiele by zostało w analogicznej sytuacji.  Aha, no i do końca wyjazdu spałem na ziemi, karimata wystrzeliła jak z armaty w czasie wypadku – zabezpieczajcie je jakoś J Wejście na przełęcz Bocca Tumasginesca naprawdę daje w kość. Kiedy jest już po wszystkim i Filip jako ostatni wtacza się na siodło przełęczy czuję prawdziwą ulgę, ten upalny dzień nie skończy się źle. Kilka minut wcześniej widząc jak męczy się na końcówce, w najniebezpieczniejszym miejscu postanowiłem zejść na lekko i zapytać, czy mogę wziąć jego plecak na swoje ramiona – odpowiedział wymownie: ”Nie!” co znaczyło nie mniej, nie więcej tylko „Spierdala..” – niedawno mi to potwierdził. Odczytałem to już wtedy i zaakceptowałem bez słowa, w górach każdy mierzy się z własnymi słabościami i często, szczególnie wśród mężczyzn bywa tak, że kto nie maszeruje ten ginie. Przy czym zginąć – nie zawsze trzeba rozumieć dosłownie.  Oby jak najrzadziej. 

PS. Dla wszystkich, którzy planują podróżować po Korsyce polecam aktualne rozkłady jazdy pociągów i autobusów: http://www.corsicabus.org/

Słynne drzewo na GR 20
Bastia - Stary Port










poniedziałek, 27 czerwca 2016

Inny świat

Gródka śniegu, gródka śniegu, toczy się tak bez pośpiechu, gródka śniegu, gródka śniegu, już ostatnia, toczy czas, mija kwadrans bez oddechu, biel zastyga wokół nas.

Morskie Oko bez tłumów.

Kiedy moje ciało grzęźnie w śniegu głębiej niż po pas, z trudem łapię oddech walcząc o każdy kolejny centymetr w kierunku szczytu. Czuję, jak cały zarost na twarzy, rzęsy oraz brwi obrastają marznącym szronem z pary dymiących płuc. Spodnie już od jakiegoś czasu tworzą zwartą bryłę lodu. Ale majówka. Liczyłem na twardy beton a od ranka toruję drogę między Czarnym Stawem a Rysami systematycznie zapadając się coraz dalej w dosyć świeżym śniegu. Kilka dni temu, po okresie względnego ocieplenia była kolejna dostawa. Od tego momentu nie było tu żywej duszy. Nic dziwnego. Aż do dzisiaj. Trudno wytłumaczyć dlaczego człowiek w takich warunkach decyduje się na wędrówkę w górę. Po kilku miesiącach bez choćby długiego weekendu jestem jak dzikie zwierzę wypuszczone na mecie przymusowego okresu rekonwalescencji w klatce. Mimo zdobytego doświadczenia, stosu przeczytanych książek i pełnej świadomości pcham się tam z niezrozumiałych powodów, smaku dodaje fakt, że od dobrych kilku dni nikt się na Rysy nie zapuszczał. Obiecałem sobie, że będę wchodził aż padnę. Teraz czuję jak nieuchronnie ten moment się zbliża, wyczerpany z trudem biorę kolejny łyk herbaty a ogłupiałe serce próbuje od środka rozbić klatkę piersiową. Pierwszy raz pozwalam sobie po prostu usiąść. Rozejrzeć się. Wsłuchać w myśli, jakie przyjdą do głowy. Po kilku dłuższych chwilach przestaję sapać, wyrównuję oddech ale już wiem, że dzisiaj nie uda mi się wrócić na szczyt. Jest 13:40, może nie tak późno, ale ostatnie 100 metrów w rysie szedłem chyba godzinę. Chociaż „szedłem” to złe słowo. Ostatnie 100 metrów wydarłem w beznadziejnie grząskim śniegu a dalej jest jeszcze gorzej. Nie jestem w stanie zrobić kroku przed siebie, rzucam się całym ciałem na białą powłokę i mozolnie gramolę za pomocą kolan i stóp kilkadziesiąt centymetrów w górę. Raki nic nie dają, mógłbym równie dobrze pełzać bez nich. Jest coraz stromiej, pytanie kiedy to wszystko w końcu wyjedzie w dół? 

Płetwa nawianego śniegu
Z tego miejsca doskonale widać uformowaną przez wiatr ogromną płetwę śniegu, która ciągnie się ok. 200 metrów w dół równolegle do Buli pod Rysami. Wydaje mi się, że dosyć wiernie przecina trasę letniego szlaku. Obchodziłem ją po orograficznie lewej stronie z sercem kursującym jak najszybsza winda między gardłem a płucami nadrabiając przy tym niemały kawałek drogi. Ani przez moment się nie zatrzymałem, miałem wrażenie, że jeśli to zrobię już po kilkudziesięciu sekundach rozpocznę ostatnią kąpiel w lodowatej wodzie Czarnego Stawu. Ten prosty, czysty, pierwotny strach, strach, strach, strach o własne życie. Uczucie którego nie da się zapomnieć, nie ma substytutu. Na co dzień boję się, że nie sprostam wyzwaniom, to mój najbardziej pospolity strach. Tutaj jest zupełnie inaczej, to naprawdę ekscytuje i paradoksalnie ma cechy uzależniające. Miejsce, które można nazwać aleją lawin, świadek najtragiczniejszych zimowych wypadków, w tym z 28 stycznia 2003 r., kiedy ósemka nastolatków zginęła pod ogromną lawiną a ich opiekun niemal postradał zmysły. Nie ma zimowych wariantów. To miejsce niezawodnie generuję we mnie strach, nie można skupić się na niczym innym. Świadomie doceniam chwile, kiedy tu jestem, po raz kolejny udowadniam sobie, że jednak zależy mi na ciągłym biciu serca, w końcu tak bardzo się boję. Jednak w jakimś sensie kocham życie. Schodząc nie zatrzymuję się nawet na chwilę, moje ciało przeszywaj impuls po każdym odgłosie lawinek z nagrzanych słońcem stromych ścian wokół kotła Czarnego Stawu. Trudno to sobie wyobrazić, ale tutaj w sprzyjających okolicznościach można zrozumieć rozmowę ludzi, którzy są tylko niewyraźnymi, kolorowymi kropkami dla naszych oczu. 


Schodzę po śladach w ekspresowym tempie. Jutro ktoś będzie miał ułatwione zdanie. Widzę jak dwójka, która szła za mną również wycofuje się rozumiejąc sytuację. W dół najlepiej zbiega się po miękkim śniegu, to niezła frajda, gorzej po zastygłych, twardych lawiniskach. Mijają kolejne minuty, dziesiątki, godzina, jak długo jeszcze można tak po prostu nie zastanawiać się nad niczym? Doganiam młodą parę, rzucam tylko "nie dzisiaj", uśmiecham się i skaczę dalej. Jestem już po drugiej stronie stawu, wyciągając się na rozgrzanym głazie ospale, raczej niechętnie wracam myślami do codziennych spraw. Tutaj kończy się inny świat.

Salamandra


poniedziałek, 2 lutego 2015

Aleją gwiazd


X: Spójrzcie w niebo, droga mleczna..

bezchmurne, najeżone gwiazdami niebo na wszystkich robi wrażenie

Y: Może zamiast zasypiać pójdziemy dalej aleją gwiazd?
X: ..aleją zła..
Z: Przecież ciągle idziemy aleją zła.
Y: Czym jest zło?
Z: Nie czyń drugiemu co tobie nie miłe.
Y: No tak, możemy się razem napić ale nie posuwaj mojej dziewczyny..
Z: Ty nie masz dziewczyny
X: ja nie idę aleją zła..
Y: ale możemy się napić, zimno się robi.

X, Z, oraz reszta zgodzili się w milczeniu.

czwartek, 23 października 2014

Piszę do ciebie

Piszę do ciebie,
chociaż nie wiem w którą stronę biec
aby przeczytać ci ten list,
piszę chociaż nie wiem skąd i gdzie,
 jak mam wysłać
i jak masz się o tym przekonać,
może dowiem się
kiedy zrobię krok nad mnichowym żlebem,
może ty już tam byłaś,
jesteś o krok dalej
i czekasz w niebie?
Daj mi chwilę,
zatrzymaj się a ja cię odnajdę,
mam wrażenie że już cię gdzieś widziałem,
jesteś mozaiką wszystkich spojrzeń,
odbiciem w górskim potoku sprzed lat,
wyniosła skałą i doliną w której łapie oddech
piszę, bo bez ciebie zostanę tam na zawsze

poniedziałek, 8 września 2014

Apeniny dla zuchwałych

Siedzę na dachu budynku, w którym czas się brutalnie zatrzymał a w pośpiechu pozostawione wyposażenie mieszkań, po które nikt nie wraca, przywołują w wyobraźni duchy tych, którzy mogli  prowadzić tu swój w miarę szczęśliwy żywot, aż pewnej nocy w 2009 roku zaczął im się w snach dziwnie poruszać świat. Machając nogami nad opustoszałą ulicą podziwiam łunę nad miastem, które wstało z gruzów. W oddali rozgwieżdżone niebo, które podcina czarny mur Gran Sasso oraz innych okolicznych górskich pasm. Przypadek chciał, że kilka dni wcześniej pewien starszy pan w pobliskim Assergi opowiadał nam o trzęsieniu ziemi, które nawiedziło ten region. W samej L’Aquila, miejscu,
w którym teraz jesteśmy było kilkaset ofiar śmiertelnych. On również ucierpiał, w jego domu waliła się ściana a Dobry Bóg, ani nawet rząd nie mieli zamiaru mu pomóc. Poczciwy, zaokrąglony mężczyzna w rodzinne strony powrócił po latach spędzonych na emigracji.
Dopiero teraz odkryliśmy archaiczną część miasta, w której pozostał żywy ślad po tamtych wydarzeniach. Spajając klamrą nasz pobyt w najwyższej części Apenin mam czas na chwilę refleksji.
Z Rzymu do L’Aquili przyjechaliśmy 7 dni wcześniej. Słońce już dawno kryło się wówczas za wzgórzami, kiedy prowadziliśmy nasze poszukiwania mistycznego hotelu canadian (wskazanie na ten przybytek jest chyba jakimś żartem opowiadanym turystom przez tubylców) aż w końcu rozbiliśmy swój namiot na dawno zapomnianym (choć równym) boisku w pobliżu klasztoru Sam Giovanni. Kolejny dzień stał pod znakiem nowych doświadczeń. Pierwsze to odkrycie nowego klimatu,w którym koszulka zmoczona w źródle górskiej wody natychmiast staje się sucha, po czym z powrotem robi się wilgotna od potu wędrowca i już taka pozostaje na dłużej. Drugie to zachwianie wiary w dokładność map, oznaczenia szlaków, nieśmiertelność źródeł wody oraz zaopatrzenie sklepów w górskich wioskach w piwo. Trzecie to nadzwyczajna zdolność rodzaju ludzkiego do natychmiastowej adaptacji do nowych warunków. To ostatnie odkrycie doprowadziło nas na wzgórza nad miasteczkiem Assergi, gdzie postanowiliśmy zakończyć nas dziesięciogodzinny trud wędrówki. 



Po rozbiciu namiotu i wygodnym ułożeniu się na karimatach w najlepszym miejscu tego olbrzymiego amfiteatru postawiliśmy przed sobą nowe wyzwanie. Litrowa butelka mocnego samogonu, kubek herbaty i starannie pokrojone kawałki suszonej kiełbasy to nas przepis na długi, apeniński wieczór. Przekazywany z rąk do rąk kieliszek wystrugany z górnej części butelki po powerejdzie prowokuje rozmowę, w której ludzie, którzy myślą, że znają się jak łyse konie dowiadują się czegoś zupełnie nowego. Opowiadam o moich problemach z rozpięciem nocnego stroju z ciała „towarzyszki pościeli”, jest bardzo zabawnie. Mamy już dobrze w czubie, atmosfera rozpływa się. Filip w pewnym momencie zaczyna powtarzać pytanie: - „Czy widzicie dwa księżyce?!”, zwraca się do każdego z osobna, jednak tylko niewiele pijąca Basia z litości odpowiada: - „Tak, ja też widzę”. Rzeczywiście, księżyc tamtej nocy był niesamowity, warty każdej kropli potu. Wynurzał się dostojnie z siodła przełęczy, świecił rzadkim żółtym blaskiem i prawdę mówiąc po długim skupieniu na nim uwagi miał tendencję do rozjeżdżania się na dwa osobne ciała niebieskie.. Samogon położył nas pod gołym niebem, dobrze, kolejny kilogram mniej do noszenia w plecaku. Następnego dnia bez kropli wody dochodzimy do miasteczka Assergi, o którym jeszcze w czasie pobytu we Włoszech napisałem w swoim notatniku: 14.08.2014, Assergi, wspaniałe miasteczko na twardej skale (z opowiadania starszego pana powód, który uratował miasto przed zniszczeniami podobnymi do L’Aquilii). Urocza, gęsta zabudowa; wąskie uliczki i piękne dziewczęta, tak piękne...a do ich pokojów dostęp ułatwia mnogość balkonów, gzymsów itp. Klasyczny plac z kościołem (XII wiek) oraz fontanną z wodą wprost do picia. W dniach 14-15.08 odbywa się tu festyn na którym, w czasie wieczornych zabaw mieszkańcy tańczą fantastyczne układy oraz jedzą ceremonialnego byka z rusztu. W jedynej restauracji (nie ma sklepu) do piwa podawane są pyszne przystawki w postaci smażonych grzybów oraz świeżych pomidorów na grzankach oblanych prawdziwą oliwą. Trafiliśmy tu przez przypadek, zmiana planów spowodowana przez niedostępny wąwóz, którego dnem płynie potok… A jednak w pewnym sensie czułem jakbym od zawsze tam zmierzał, moje stopy tylko przez niefortunny zbieg okoliczności doprowadziły mnie do Assergio kilkadziesiąt lat za wcześnie. Teraz, kiedy jestem pełen energii, ciekawości do świata, kiedy czuję jak moja gwiazda rozbłyska nie mogę się tak po prostu zatrzymać. Później, kiedy tej energii zacznie mi brakować a gwiazda przygasać niezauważona, w końcu zrozumiem na bazie własnych błędów, że nie ma lepszego miejsca na ziemi… Kolejnego ranka zwijamy namiot i po uzupełnieniu wody w fontannie ruszamy w stronę półtorakilometrowego podejścia. Kilka godzin później urocze miasteczko jest już tylko majaczącym w dole wspomnieniem. Rozbijamy się obok „Green house” (budka meteorologiczna) na wysokości ok 2400 m n.p.m. nieopodal schroniska Rifugio Duca degli Abruzzi. 



Pora na kolację, przenośna kuchenka turystyczna z nieodpowiednią butlą gazową w końcu wyprowadza mnie z równowagi, : - „Kurwa!”...dalej kilka słów co myślę o tym połączeniu dwóch niedopasowanych części oraz o sprzedawcy w włoskim sklepie trekkingowym ale to już niecenzuralnie. Co chwilę dmucham z całych sił gasząc płomień ulatniającego się gazu aby ta butla propan/butan 450 g nie zabiła nas wszystkich. Kolacja być musi. Gotując wodę przez 20 minut nie zauważyłem jak Apeniny po raz pierwszy zanurzyły się w ciemnych chmurach. Rzut oka na barometr w moim wypasionym zegarku - na razie bez zmian, funkcja storm alarm włączona i kładziemy się spać. Chwile przed zaśnięciem, leżąc w śpiworze zapiętym po uszy zastanawiałem się co zobaczę, kiedy otworzę namiot nad ranem.





 Wejście granią na Corno Grande było długim ale nie monotonnym, spokojnym ale nie nudnym, dobrze oznakowanym choć nieograniczonym kontaktem ze wspaniałą skałą. Trudnościami odpowiada może wejściu na Rysy. Od Corno Grande mogła by się uczyć moja (przyszła) dziewczyna. Stoję na samym szczycie i długo z nikim nie mam zamiaru dzielić się tym miejscem, chmury smagane wiatrem nade mną, pode mną i we mnie. Wpis do książki i w dół po dużo mniej atrakcyjnej drodze normalnej, która rozsypuje się pod stopami na każdym kroku. 



Kolejny nocleg na nieformalnym campingu w miejscowości Prati di Tivo. Wieczór, ognisko, noc, droga mleczna jak rzeka rozlana na niebie i parówki ekwilibrystycznie nadziane na patyki.W masyw Corno Grande wracamy dwa dni później mając za sobą pierwsze tutejsze wina z kartonów (1.5 euro!) nabyte w małym sklepiku w zjawiskowo położonej ale raczej zamkniętej na turystów miejscowości Pietracamela. Mur skalny Corno Piccolo robi fantastyczne wrażenie, ze strony schroniska  Rifugio Franchetti to trzystumetrowa, niemal pionowa barykada, najeżona turniami niczym strażnicami stanowi zaporę nie do przejścia dla zwykłego śmiertelnika. Aby wejść na mniejszego brata Corno Grande trzeba obejść ten mur dookoła chyba że… 



No właśnie, już wcześniej rozmawiałem z Filipem o tej via ferracie. Jego beznamiętne: - „Nie mamy sprzętu”, jak zwykle zadziałało na mnie irytująco. Ta droga wprowadza na grań Corno Piccolo od zachodniej strony masywu, nie trzeba obchodzić góry niemal w całości jak w przypadku drogi normalnej. Co jeszcze ważniejsze i co być może go przekona – nie traci się tyle żmudnie zdobywanej wysokości. Dla mnie to po prostu zaspokojenie ciekawości oraz rodzaj wyzwania, chociaż to nic wielkiego. Wyzwania głównie psychicznego bo w skali tatrzańskiej drodze można dać (1+/2-). O co chodzi? Wejść tam nie będzie zbyt trudno ale może być problem z wycofem jeśli przejdzie się jakieś konkretne trudności i zatrzyma na kolejnych. Po prostu lepiej się nie zatrzymywać. Najtrudniejszy pierwszy krok, stoimy przy wejściu na ferrate i próbuję zmanipulować otoczenie tak, aby ziścił się mój plan. Ja i Filip na grań, Basia i Bartek drogą normalną. Udało się.  Od razu ciekawa uwaga, droga sama w sobie nie jest na początku może nadzwyczajna, kilka drabinek, fragmenty sztywnej, stalowej liny, jednak na jej wejściu powinien być umieszczony znak z maksymalnym obwodem wspinacza.. W środkowej części na grań wprowadza pionowa dziura, o pokonaniu której osoby z dobrze ponadprzeciętnym obwodem pasa mogą zwyczajnie zapomnieć. Pamiętam zdziwione: - Jak ty tam wlazłeś?!” Kiedy Filip pierwszy raz przymierzył się do tej wyjątkowej przewieszki. Należy w niej zrobić prawidłowe wejście siłowe, które wymaga sprawności. To niewątpliwe najciekawsze miejsce drogi, prawdziwy komin zamknięty z każdej strony - coś, z czym dotąd się nie spotkałem. W zamian za włożony wysiłek możemy dalej delektować się częścią graniową, skacząc po i między olbrzymimi, ostrymi wantami jak zęby, które z dołu wydawały mi się wbijać w nieboskłon. Ekspozycja usatysfakcjonuje każdego, jeden krok i jesteś u podstawy ściany.  Na szczyt docieramy przed drugą grupą. W oddali wyjątkowo wyraźnie prezentuje się błękitny Adriatyk. W linii prostej to ok 50 km do brzegu ale przecież horyzont sięga wiele dalej w głąb spokojnego morza. Czuję, że zasłużyliśmy sobie na słoną kąpiel, ciepły piasek i piwo w cieniu stylizowanej palemki. Ale to już zupełnie inna historia…



Powrót do L’Aquilla, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu z dworca autobusowego kierujemy się w przeciwnym kierunku niż ostatnio. Idziemy kilka minut, nagle skręcamy w uliczkę na końcu której ktoś zapomniał zwinąć policyjne taśmy. Kiedy wchodzimy do budynku z popękanymi ścianami Basia ma złe przeczucie, nie tłumacząc sobie zbyt wiele włazimy schodami na samą górę piętrowego bloku, a za pomocą omasztowania od anteny telewizyjnej wdrapujemy się na płaski dach budynku. Basia nie chce tu spać ale jest zbyt wyczerpana aby schodzić czy nawet marudzić. Długo rozmawiamy, zachwycając się przy tym smakiem arbuza z kartonowym winem a później układamy się pod gołym niebem. Takie jest życie, jest tyle powodów aby mogło się zawalić, że nie warto o tym myśleć tylko cieszyć się chwilą i znaleźć czas na głębszy oddech.











niedziela, 22 czerwca 2014

Zanim wszystko się zmieni

Chcę uciec stąd,
zawiesić nad cieniem w wiszącej dolinie
kolejny krok
z kamienia na kamień
przeskoczyć i zachwiać się
pieścić dłonią skały
w rytm równowagi
na parkiecie grani
chcę poczuć to
- zapomnieć.

Minęło tyle chwil. Dodałem kolejny stopień naukowy, coś zakończyłem, włożyłem w to pracę i wszystko tak dobrze: same sukcesy, nagrody, wyróżnienia, nobilitacje, nominacje, zaproszenia a nawet odznaczenie. Prawie mnie to nie cieszy. Zostawiam również dom, w którym tyle szczęścia. Taka kolej rzeczy. Z tym wszystko da się wytłumaczyć, pojąć, zrozumieć. Najbardziej boli to co irracjonalne, dlaczego tak daleko, dlaczego brak dobrego połączenia: kolej, drogi – dziadostwo. Dlaczego na jeden długi weekend przypadnie tak mało gór.

Nie opisałem jednej wizyty. W czasie kiedy kwitną krokusy wędrówka po grani Tatr Zachodnich. Może nic szczególnego ale grań na Bystrą w zimowych warunkach to spacer po niebie. Wspaniałe. Wrzucam tylko kilka zdjęć – jakoś nie chcę wszystkiego opisywać. Przy kapliczce na Polanie Chochołowskiej jest Pismo Święte, otworzyłem je losowo i przeczytałem jedno zdanie. Jezus wszedł na górę aby się modlić i całą noc spędził na modlitwie do Boga. I to mimo że nie jestem zbyt religijny. Wiem również, że halny mnie nie zaskoczy, czuję to wcześniej, czuję go w sobie – to tyle o tej wizycie w górach.


Jarząbczy Wierch

Starorobociański Wierch

Uroczy, Smreczyński Staw

Zachód słońca gdzieś z Ornaku.