poniedziałek, 14 października 2013

To nie przypadek. Mieguszowiecka Grań.

Zbliżenie na Mieguszowiecką Grań.
To nie przypadek, że na miejsce naszego chrztu taternickiego wybraliśmy Mieguszowiecką Grań. Gmach skalny mięguszowieckich szczytów przytłacza swoim ogromem co wrażliwszych turystów przed Morskim Okiem. Z tego miejsca przed schroniskiem wydają się zupełnie niedostępne, groźne a jeśli jakiś kolorowy, ruchliwy punkt nagle wychyli się wysoko zza grani rozsądek każe nie dawać wiary, to nie może być człowiek. Być może  dlatego same szczyty zostały odhaczone stosunkowo późno w kalendarzu pierwszych wejść tatrzańskich, szczególnie mając na uwadze bliskość Morskiego Oka. Zanim jednak znajdziemy się na efektownej, eksponowanej grani  przenieśmy się w inne miejsce.

Tatry Bielskie z Rusinowej Polany
W piątkowy wieczór na Rusinowej Polanie nie ma żywej duszy gdy słońce ostatnim, zachodzącym już  tchnieniem ogrzewa tatrzańskie wierchy. Patrzę jak dogasają wokół czerwone zbocza i czuję tą nieoznaczoną ciszę. Kiedy wszystkie szmery  wypełniają  górskie doliny na pewnej wysokości rodzi się cisza której nie da się nie usłyszeć  albo przeoczyć. Czułem jak te chwile przenikają spokojem, codzienność była lata świetlne za mną tak jakby w tym miejscu kończył się mój codzienny świat. To najwyżej położone miejsce wypasania owiec w TPN pozwala nam również spojrzeć na szczyty, które fascynują nas już od dawna a jutro chcemy postawić tam nasze ciekawskie stopy. Nie da się przy tym udawać, że nie są zaśnieżone w górnej partii, że to bez znaczenia. Stojąc ze wzrokiem skierowanym ku południu wypowiadam jedno banalne pytanie: Filip, boisz się?
- Jeszcze nie.

Przy Czarnym Stawie
Mimo, że następnego dnia w co trudniejszych miejscach przestrzeń wypełniały nasze głośne komendy „asekuruję” „luzuj” itd., ciągle czułem w sobie dotkniecie ciszy i spokoju z polany. Zanim jednak znaleźliśmy się na rozgrzanej słońcem grani musieliśmy stawić czoła oblodzonym, północnym zboczom Mieguszy. Kiedy lód skrzętnie wypełnia wszelkie szczeliny w blokach skalnych wspinanie nawet w pozornie łatwym terenie wymaga koncentracji. Tak to już bywa, że lód jest właśnie tam gdzie chciałoby się postawić stopę. Jeden nonszalancki  krok może skończyć się groźnym poślizgnięciem, upadkiem i kto wie czym jeszcze. Szuka się wówczas jakiś obejść, miejsc czasem nieco trudniejszych lub bardziej eksponowanych ale jednocześnie z niezachwianym współczynnikiem tarcia. Kiedy nie ma takiej możliwości wyjmujemy raki z grymasem na twarzy. Prawie dokładnie o godzinie dziesiątej meldujemy się na Przełęczy pod Chłopkiem. Słońce operuje pracowicie, prawie nie czuje się wiatru i ta wspaniała czystość, przejrzystość powietrza. Jednym słowem pogoda jest idealna.
Oblodzenia na szlaku

Na Kazalnicy Mieguszowieckiej
Hinczowy Staw z MPpCh

Uwielbiam patrzeć jak pięknie srebrzy się Hińczowy Staw, który prezentuje się stąd w całej okazałości. Nie tracimy czasu i kierujemy się południowymi zboczami na Czarny Szczyt. Niespecjalnie przejmując się opisem drogi wybieramy jeden ze stromych żlebów między żeberkami jako windę do grani i na najwyższą skałę. Z widokiem, który prezentuje nam szczyt jest trochę jak z szczęściem. Kiedy patrzymy gdzieś w dal, próbując zagarnąć wzrokiem jak najwięcej wierchów okaże się, że jest wiele obszerniejszych i łatwiej dostępnych panoram w Tatrach. Rozczarowanie? Nie, pod warunkiem, że spojrzy się bliżej. Tu blisko, pod naszymi stopami w niepowtarzalnej pozie prezentują się Czarny Staw i Morskie Oko. Prawdziwe piękno.

Widok z Czarnego

 Po kilkudziesięciu minutach znów jesteśmy na przełęczy, w między czasie ze strony Doliny Hinczowej dochodzi kilku Słowaków. Rodaków, którzy szli za nami od Czarnego Stawu wystraszyły  zapewne oblodzenia. Po krótkim posiłku zaczynamy przygotowywać się do właściwej graniówki. Lina, uprzęże, kaski, pętle, kostki itd., wszystko musi znaleźć odpowiednie miejsce na ciele wspinacza, potem w drogę. W zasadzie niemal od początku stosujemy asekurację w celu zdobycia praktyki i zweryfikowania wystudiowanej gdzieś wiedzy. Chociaż nie pierwszy raz mamy z tym do czynienia, tym razem jesteśmy pozostawieni sami sobie. Pozornie prostej i logicznej czynności, jaką jest związanie się liną nie da się odebrać symboliki. Związani na dobre i na złe, tak aby jeden drugiemu mógł uratować zdrowie świadomie nadstawiając swoje. Można modlić się do Anioła Stróża ale gotowość kolegi, który zatrzyma linę albo sam rzuci się na drugą stronę grani aby zatrzymać lot  daje mi więcej pewności. Na temat tej partnerskiej niepisanej umowy będą okazje się jeszcze wypowiedzieć tymczasem wróćmy na grań.  Po pokonaniu pierwszego z trzech wierzchołków doszedłem jako prowadzący do miejsca, które ciągle wspominam z zachwytem. Graniowy ząb skalny na tym odcinku skupia ten ogromny masyw w ostrzu o szerokości kilkudziesięciu centymetrów. Zasypane zmrożonym, twardym jak lód śniegiem gzymsy  ciągnące się nieco niżej po prawej stronie pozwalają mi uwierzyć, że tak będzie lepiej... Ze sprawnością linoskoczka (bynajmniej nie tego z opowieści Zaratustry) robię śmiały krok w powietrzu i momentalnie łapię równowagę w nowym, szalonym punkcie podparcia. Stoję teraz wyprostowany w pozycji, w której jedna stopa trzyma się na krawędzi po południowej stronie masywu, kiedy druga niemal zwisa nad kilkusetmetrowym urwiskiem ponad Bandziochem. Gdyby nie lina, którą ciągnę za sobą nazwałbym to nieudaną próbą samobójczą. Tymczasem Filip słucha moich entuzjastycznych okrzyków i pewnie jest nieźle zdezorientowany. Za chwilę przyjdzie i pora na ciebie stary, po przejściu kilkumetrowego, spękanego uskoku kawałek dalej zakładam stanowisko asekuracyjne.


 Dalej droga wygląda równie efektownie, przewijanie się wokół ostrza grani w niesamowitej ekspozycji i wspaniałej alpejskiej scenerii sprawia wiele satysfakcji. Można to nawet banalnie nazwać spełnieniem marzeń lub inaczej, osiągnięciem jakiegoś celu, założenia o zmniejszaniu granic, pokonywaniu własnych słabości. To jest to. W pewnym momencie rezygnuję z asekuracji, zwijam linę wokół ciała i ruszam na żywca. W przepaścistym terenie skaczę z bloku na blok, czuję jak skały wrastają mi w skórę i chyba mógłbym za chwilę odlecieć gdyby nie uziemiające pytanie kolegi: Dlaczego w ogóle się nie asekurujemy?
- Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia.
Na co dzień ścisłej asekuracji wymaga tu kilka miejsc jednak zalegający w wielu nyżach i półkach skalnych zlodowaciały śnieg zmienia rozkład trudności. Zamiast delikatnych, zaśnieżonych obejść wybieramy czyste ostrze grani dodając przynajmniej stopień do wyceny drogi. Filip ma rację. Jeszcze kilka odcinków długości liny i stajemy na trawiastym balkonie wetkniętym w grań jak wielkie orle gniazdo. W tym miejscu wiechę ma Pośrednia Ławka – dogodny sposób na stosunkowo bezpieczny powrót. Jeszcze kilka kroków do Igły Milówki jednak nie decydujemy się na zjazd z wykorzystaniem pętli zatkniętych na jej grocie wprost do Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżniej. Przed nami komin Martina - najtrudniejsze miejsce na całej grani. Nie robi to jednak na mnie wielkiego wrażenia. Bardziej boję się schodzenia w ciemnościach oblodzonym Hinczowym Żlebem. Kalkulacja czasu i zdrowy rozsądek każe zamiast „szybkiego” trawersu na najwyższy z Mieguszowieckich Szczytów wracać Drogą po Głazach na przełęcz. To żaden honor pośliznąć się na lodzie i potoczyć bezwładnie po rumowiskach 150 metrów w dół. Na myśl o stosowaniu tam asekuracji czuję dotkliwy niesmak. Znam ten żleb, wracamy. Szkoda mi Filipa, zależało mu aby w końcu stanąć na MSW, był tak blisko, pewnie wolałby darować sobie MSC. Jednak tak jak wspomniałem na początku to nie przypadek, że zaczynamy właśnie w tym miejscu. Wrócimy z pewnością, podobnie jak wracamy do utulnej Roztoki po 14 godzinach drogi.  Następnego dnia wracamy do codzienności ostatni raz oglądając się za siebie na Rusinowej Polanie.  

Na Pośrednim


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz