Zbliżenie na Mieguszowiecką Grań. |
To nie
przypadek, że na miejsce naszego chrztu taternickiego wybraliśmy Mieguszowiecką
Grań. Gmach skalny mięguszowieckich szczytów przytłacza swoim ogromem co
wrażliwszych turystów przed Morskim Okiem. Z tego miejsca przed schroniskiem
wydają się zupełnie niedostępne, groźne a jeśli jakiś kolorowy, ruchliwy punkt
nagle wychyli się wysoko zza grani rozsądek każe nie dawać wiary, to nie może
być człowiek. Być może dlatego same
szczyty zostały odhaczone stosunkowo późno w kalendarzu pierwszych wejść
tatrzańskich, szczególnie mając na uwadze bliskość Morskiego Oka. Zanim jednak
znajdziemy się na efektownej, eksponowanej grani przenieśmy się w inne miejsce.
Tatry Bielskie z Rusinowej Polany |
W piątkowy
wieczór na Rusinowej Polanie nie ma żywej duszy gdy słońce ostatnim,
zachodzącym już tchnieniem ogrzewa
tatrzańskie wierchy. Patrzę jak dogasają wokół czerwone zbocza i czuję tą
nieoznaczoną ciszę. Kiedy wszystkie szmery wypełniają górskie doliny na pewnej wysokości rodzi się
cisza której nie da się nie usłyszeć albo
przeoczyć. Czułem jak te chwile przenikają spokojem, codzienność była lata
świetlne za mną tak jakby w tym miejscu kończył się mój codzienny świat. To najwyżej
położone miejsce wypasania owiec w TPN pozwala nam również spojrzeć na szczyty,
które fascynują nas już od dawna a jutro chcemy postawić tam nasze ciekawskie
stopy. Nie da się przy tym udawać, że nie są zaśnieżone w górnej partii, że to
bez znaczenia. Stojąc ze wzrokiem skierowanym ku południu wypowiadam jedno
banalne pytanie: Filip, boisz się?
- Jeszcze
nie.
Przy Czarnym Stawie |
Mimo, że
następnego dnia w co trudniejszych miejscach przestrzeń wypełniały nasze głośne
komendy „asekuruję” „luzuj” itd., ciągle czułem w sobie dotkniecie ciszy i
spokoju z polany. Zanim jednak znaleźliśmy się na rozgrzanej słońcem grani
musieliśmy stawić czoła oblodzonym, północnym zboczom Mieguszy. Kiedy lód
skrzętnie wypełnia wszelkie szczeliny w blokach skalnych wspinanie nawet w pozornie
łatwym terenie wymaga koncentracji. Tak to już bywa, że lód jest właśnie tam
gdzie chciałoby się postawić stopę. Jeden nonszalancki krok może skończyć się groźnym
poślizgnięciem, upadkiem i kto wie czym jeszcze. Szuka się wówczas jakiś
obejść, miejsc czasem nieco trudniejszych lub bardziej eksponowanych ale
jednocześnie z niezachwianym współczynnikiem tarcia. Kiedy nie ma takiej
możliwości wyjmujemy raki z grymasem na twarzy. Prawie dokładnie o godzinie
dziesiątej meldujemy się na Przełęczy pod Chłopkiem. Słońce operuje pracowicie,
prawie nie czuje się wiatru i ta wspaniała czystość, przejrzystość powietrza.
Jednym słowem pogoda jest idealna.
![]() |
Oblodzenia na szlaku |
Na Kazalnicy Mieguszowieckiej |
Hinczowy Staw z MPpCh |
Uwielbiam
patrzeć jak pięknie srebrzy się Hińczowy Staw, który prezentuje się stąd w
całej okazałości. Nie tracimy czasu i kierujemy się południowymi zboczami na
Czarny Szczyt. Niespecjalnie przejmując się opisem drogi wybieramy jeden ze
stromych żlebów między żeberkami jako windę do grani i na najwyższą skałę. Z
widokiem, który prezentuje nam szczyt jest trochę jak z szczęściem. Kiedy
patrzymy gdzieś w dal, próbując zagarnąć wzrokiem jak najwięcej wierchów okaże
się, że jest wiele obszerniejszych i łatwiej dostępnych panoram w Tatrach.
Rozczarowanie? Nie, pod warunkiem, że spojrzy się bliżej. Tu blisko, pod
naszymi stopami w niepowtarzalnej pozie prezentują się Czarny Staw i Morskie
Oko. Prawdziwe piękno.
Widok z Czarnego |
Po kilkudziesięciu minutach znów jesteśmy na przełęczy,
w między czasie ze strony Doliny Hinczowej dochodzi kilku Słowaków. Rodaków,
którzy szli za nami od Czarnego Stawu wystraszyły zapewne oblodzenia. Po krótkim posiłku
zaczynamy przygotowywać się do właściwej graniówki. Lina, uprzęże, kaski,
pętle, kostki itd., wszystko musi znaleźć odpowiednie miejsce na ciele wspinacza,
potem w drogę. W zasadzie niemal od początku stosujemy asekurację w celu
zdobycia praktyki i zweryfikowania wystudiowanej gdzieś wiedzy. Chociaż nie
pierwszy raz mamy z tym do czynienia, tym razem jesteśmy pozostawieni sami
sobie. Pozornie prostej i logicznej czynności, jaką jest związanie się liną nie
da się odebrać symboliki. Związani na dobre i na złe, tak aby jeden drugiemu
mógł uratować zdrowie świadomie nadstawiając swoje. Można modlić się do Anioła
Stróża ale gotowość kolegi, który zatrzyma linę albo sam rzuci się na drugą
stronę grani aby zatrzymać lot daje mi
więcej pewności. Na temat tej partnerskiej niepisanej umowy będą okazje się
jeszcze wypowiedzieć tymczasem wróćmy na grań. Po pokonaniu pierwszego z trzech wierzchołków
doszedłem jako prowadzący do miejsca, które ciągle wspominam z zachwytem.
Graniowy ząb skalny na tym odcinku skupia ten ogromny masyw w ostrzu o
szerokości kilkudziesięciu centymetrów. Zasypane zmrożonym, twardym jak lód
śniegiem gzymsy ciągnące się nieco niżej
po prawej stronie pozwalają mi uwierzyć, że tak będzie lepiej... Ze sprawnością
linoskoczka (bynajmniej nie tego z opowieści Zaratustry) robię śmiały krok w
powietrzu i momentalnie łapię równowagę w nowym, szalonym punkcie podparcia.
Stoję teraz wyprostowany w pozycji, w której jedna stopa trzyma się na krawędzi
po południowej stronie masywu, kiedy druga niemal zwisa nad kilkusetmetrowym
urwiskiem ponad Bandziochem. Gdyby nie lina, którą ciągnę za sobą nazwałbym to nieudaną
próbą samobójczą. Tymczasem Filip słucha moich entuzjastycznych okrzyków i
pewnie jest nieźle zdezorientowany. Za chwilę przyjdzie i pora na ciebie stary,
po przejściu kilkumetrowego, spękanego uskoku kawałek dalej zakładam stanowisko
asekuracyjne.
Dalej droga wygląda równie efektownie, przewijanie się wokół
ostrza grani w niesamowitej ekspozycji i wspaniałej alpejskiej scenerii sprawia
wiele satysfakcji. Można to nawet banalnie nazwać spełnieniem marzeń lub
inaczej, osiągnięciem jakiegoś celu, założenia o zmniejszaniu granic,
pokonywaniu własnych słabości. To jest to. W pewnym momencie rezygnuję z
asekuracji, zwijam linę wokół ciała i ruszam na żywca. W przepaścistym terenie
skaczę z bloku na blok, czuję jak skały wrastają mi w skórę i chyba mógłbym za
chwilę odlecieć gdyby nie uziemiające pytanie kolegi: Dlaczego w ogóle się nie
asekurujemy?
- Nie wiem,
naprawdę nie mam pojęcia.
Na co dzień
ścisłej asekuracji wymaga tu kilka miejsc jednak zalegający w wielu nyżach i
półkach skalnych zlodowaciały śnieg zmienia rozkład trudności. Zamiast
delikatnych, zaśnieżonych obejść wybieramy czyste ostrze grani dodając
przynajmniej stopień do wyceny drogi. Filip ma rację. Jeszcze kilka odcinków
długości liny i stajemy na trawiastym balkonie wetkniętym w grań jak wielkie
orle gniazdo. W tym miejscu wiechę ma Pośrednia Ławka – dogodny sposób na
stosunkowo bezpieczny powrót. Jeszcze kilka kroków do Igły Milówki jednak nie
decydujemy się na zjazd z wykorzystaniem pętli zatkniętych na jej grocie wprost
do Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżniej. Przed nami komin Martina -
najtrudniejsze miejsce na całej grani. Nie robi to jednak na mnie wielkiego
wrażenia. Bardziej boję się schodzenia w
ciemnościach oblodzonym Hinczowym Żlebem. Kalkulacja czasu i zdrowy rozsądek
każe zamiast „szybkiego” trawersu na najwyższy z Mieguszowieckich Szczytów
wracać Drogą po Głazach na przełęcz. To
żaden honor pośliznąć się na lodzie i potoczyć bezwładnie po rumowiskach 150
metrów w dół. Na myśl o stosowaniu tam asekuracji czuję dotkliwy niesmak. Znam
ten żleb, wracamy. Szkoda mi Filipa, zależało mu aby w końcu stanąć na MSW, był
tak blisko, pewnie wolałby darować sobie MSC. Jednak tak jak wspomniałem na początku to nie przypadek, że
zaczynamy właśnie w tym miejscu. Wrócimy z pewnością, podobnie jak wracamy do
utulnej Roztoki po 14 godzinach drogi. Następnego
dnia wracamy do codzienności ostatni raz oglądając się za siebie na Rusinowej
Polanie.
Na Pośrednim |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz