niedziela, 24 grudnia 2017

Wielka Fatra - Wielkie emocje


Pomysłów na długi weekend majowy można mieć bezliku. My wybraliśmy się do Słowacji wędrować po mało uczęszczanych w tym czasie górach Wielka Fatra, których nazwa pochodzi od rozległych hal pasterskich pokrywających niezbyt ostre górskie grzbiety i przypominających bieszczadzkie połoniny. Trzeba przyznać, że nie będąc znawcą fauny i geologii można te dwa Karpackie pasma górskie z powodzeniem pomylić jednak ci, którzy z sentymentem wspominają klimat jesiennej buczyny w Bieszczadach nie dadzą się oszukać. Samochód zostawiamy na bezpłatnym parkingu w miejscowości Lubochna skąd kierując się niebieskim szlakiem po dwóch godzinach docieramy do głównego szlaku Vielkiej Fatry zorientowanego zadziwiająco dokładnie wzdłuż południków czyli wskazując kierunki północ - południe. Po kilku godzinach docieramy do pierwszej chatki na naszej drodze. Wygląda jak nówka, jest czysta i dobrze zorganizowana ale brakuję jej jeszcze klimatu i co najważniejsze piecyka.. Noc na poddaszu bez ciepłego śpiwora może być ryzykowna. Cały wieczór spędzamy na zewnątrz przy ognisku w towarzystwie słowackich turystów, którzy są tu gospodarzami (szybciej dotarli do chatki).

Koliba Prislop - pierwszy dach nad głową od Lubochny
Następny dzień to żmudna wędrówka czerwonym szlakiem wprost na południe. Po drodze mijamy kilka ciekawych formacji skalnych, szlak trzyma się wiernie granią dlatego jest wiele miejsc, gdzie wśród rzadszych drzew wyłaniają się panoramy największych pasm górskich Słowacji (Niżnie Tatry, Mała Fatra), w oddali przy dobrej pogodzie można bez problemu dostrzec tatrzańskie szczyty. Tego dnia najlepszym punktem widokowym jest Klak (1394 m n.p.m.), który przywołuje wspomnienie Małej Fatry.

Na szczycie Klaka
Typowy dla tych gór krajobraz



Kiedy zdobywamy Jarabine (1314 m n.p.m.) wiem, że jesteśmy już naprawdę blisko kolejnej chatki, tym razem to Szałas po Łysecem. Obiecujemy sobie, że urządzimy tam prawdziwą saunę po tym jak zmarzliśmy poprzedniej nocy. Współrzędne chatki mam od dawna zapisane w zegarku i co jakiś czas podglądam pozostały do przejścia dystans. To uczucie kiedy w linii prostej odległość zmniejsza się do niemal kilometra a szlakiem jest przynajmniej trzy razy tyle.. Zaczynam kiełkować nowym genialnym pomysłem. A może by tak skrócić drogę? Plan wydawał się prosty: utrzymujemy się na stałej wysokości kierując wprost do chatki, przeprawiamy się na drugi brzeg potoku i cieszymy zaoszczędzonym czasem w cieple rozgrzanego do czerwoności piecyka w środku urokliwego schronienia. W rzeczywistości wpakowaliśmy się w trudny, grząski teren z gęstymi krzakami, straciliśmy sporo wysokości i ogólnie odległość na zegarku nie malała ze względu na konieczność obejścia stromego wierzchołka, który kończył niespodziewanie trudne do przejścia ramie odchodzące od głównej grani. Przeszkody piętrzyły się na drodze naszego skrótu jednak to nie powód do paniki. W pewnym momencie odczucia wędrowców z lekkiego zażenowania i znudzenia zmieniły się gwałtownie z pobudzającym impulsem nerwowym. Bartek odwrócił się na chwilę i na zboczu, gdzie dosłownie przed chwilą przechodziliśmy, zobaczył dwa ciemnobrązowe pluszaki. Niedźwiedzie. W jednym momencie wszyscy zaczęliśmy wypatrywać te niecodziennie spotykane zwierzęta jednak myśl o opiekuńczej matce, pani niedźwiedziowej, skierowała nas jeszcze szybciej w przeciwnym do niedźwiadków kierunku.  Okazało się, że nieświadomie skierowałem całą grupę w miejsce bytowania niedźwiedzi, całkiem poważnie, po drodze napotykaliśmy na tropy tego największego europejskiego drapieżnika, wokół czuć było dziwny zapach, idealne warunki dla pobudzonej wyobraźni. Na szczęście nasza głośna grupa skutecznie pozwalała zwierzętom unikać kolejnych spotkań aż do momentu, kiedy zamiast klimatycznego domku z kominkiem znaleźliśmy tylko ruiny i ogromny kawał blachy, którego przeznaczenia trudno odgadnąć. A więc musimy rozstawić namioty. Ciepło ognisko, zapach jedzenia, co na to te wszystkie niedźwiedzie? Plecaki w środku czy na zewnątrz, z którego kierunku wieje wiatr, te wszystkie szczegóły można świadomie poskładać w antyniedzwiedziowe vademecum ale po co się tym przejmować kiedy można po prostu miło spędzić czas przy ognisku, racząc się gorącą kiełbaską i pigwówką. W końcu dała się o tym przekonać nawet Basia.

To co zostało z chatki pod Łysecem

Zamiast piecyka

Znalazły się nawet krokusy
Ranek przywitał nas słoneczną pogodą i w dobrych nastrojach ruszyliśmy w dalszą drogę do Schroniska pod Borisovom i dalej w poszukiwaniu Szałasu pod Suchym Vierchem. Cała trasa jest dość urozmaicona, niezliczona liczba podejść i zejść, kilka dobrych miejsc widokowych. Ciekawostką jest fakt, że do schroniska nie dojeżdża zaopatrzenie, rolę pojazdów pełnią tragarze a raczej nosicze (dotychczas myślałem, że cechuje to jedynie najwyżej położone schroniska w słowackich Tatrach i Niżnich Tatrach). W tych specjalnie skonstruowanych nosidełkach, potrafią na plecach wnieść wszystko co potrzebne dla funkcjonowania schroniska a w drugą stronę pozbyć się śmieci i pustych beczek po piwie.

Nosicz

Widok na Niżnie Tatry

Przebieg czerwonego szlaku
W samym schronisku nie należy szukać bardzo dobrych warunków, jednak umiejscowienie z dala od cywilizacji oraz ładny widok, jaki się stąd rozpościera na całą okolicę sprawia, że panuje tutaj prawdziwa górska atmosfera i z czystym sumieniem jest to miejsce godne polecenia.   
My po krótkim odpoczynku oraz uzupełnieniu elektrolitów wyruszamy w kierunku najlepszego punktu widokowego podczas całej wędrówki. Szczyt Ploska ma 1532 m n.p.m. wysokości i wyrósł niemal w środku masywu Wielkiej Fatry. Widok stąd jest bardzo rozległy szczególnie w kierunku północnym i wschodnim. Na samym szczycie swoje miejsce wiecznego spoczynku znalazł powstaniec słowacki z czasów II WŚ Stąd jeszcze kilkadziesiąt minut do ostatniej chatki na naszej drodze.

Uzupełniamy elektrolity

Nagrobek słowackiego żołnierza

Odpoczynek na szczycie Ploskiej

Cała ferajna na Ploskiej

Szałas pod Suchym Vierchem (N 48°54,93'  E 19°5,232') jest zaznaczony na większości map. Został zbudowany na krawędzi kociołka dość bystrego potoku, z którego należy zaopatrywać się w wodę. Sam Szałas standardem dorównuje domom mieszkalnym z głębokiej podlaskiej wsi, jakie mam okazję oglądać odwiedzając rodzinne strony mojej mamy. Osadzony na solidnej podmurówce, w środku są wygodne prycze, pełnowartościowa kuchnia ceglana, duży stół razem z ławami. Na strychu została zorganizowana przytulna sypialnia. Nie brakuje żadnego wyposażenia: piły, siekiery, garnki, talerze, sztućce, dziesiątki świeczek, itd... Można tu mieszkać nawet zimą i cieszyć się niezakłóconym obcowaniem z dziką przyrodą (czytałem relację, że pukają tu nawet niedźwiedzie). Gdyby to miejsce było już zajęte w promieniu 300 m, w kierunku północno zachodnim jest jeszcze do wyboru odremontowana stara bacówka, tzw. Mandolina.

Ciepło szałasu pod Suchym
Jednym słowem wspaniałe miejsce. Zabraliśmy się ostro do pracy i po jakimś czasie mieliśmy już narąbane drewno, wody pod dostatkiem a temperatura w środku stale rosła od rozgrzewającej się kuchni. Tylko alkoholu mogłoby nam zostać więcej, gitara tej nocy grała jakoś na smutno...

Poranek przywitał nas deszczem i gęstą mgłą, W takich warunkach wędrowanie w nieznane mogłoby przysparzać problemy jednak nas czeka proste zejście do najbliższej  wioski (Liptovske Revuce) i dojazd komunikacją publiczną z powrotem do Lubochny. Po trzech godzinach docieramy zmoknięci jak kury w doliny do autobusowego przystanku z rozkładem do codziennej rzeczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz