Władysław Cywiński w swoim przewodniku napisał, że
określenie Mieguszowieckiego Szczytu Wielkiego jednym z najwspanialszych
szczytów całych Tatr nie jest nadmiernym subiektywizmem. W przeciwieństwie do
znanego autora nie miałem okazji oglądać wszystkich znaczących wzniesień w
Tatrach jednak widok wyrastającego kilometr ponad taflę Morskiego Oka masywu
skalnego fascynuje mnie odkąd pierwszy raz stanąłem przed schroniskiem nad
najpopularniejszym polskim stawem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że północna
ściana, na którą właśnie patrzę, jest najwyższa w polskiej części Tatr a sam szczyt
jest drugi w kolejce do najwyższego. Potem były wakacyjne wyjazdy, przejście
wszystkich znakowanych szlaków po naszej stronie granicy zajmuje jakiś czas
jednak w końcu uświadomiłem sobie, że to za mało. Tłumy na szlakach, kolejki
przy łańcuchach, śmieci, zupełnie nie tego szukam. Stało się dla mnie
oczywiste, że potrzebuję tam więcej swobody, więcej przestrzeni, intymności w
kontakcie ze skałą, w tej wędrówce pod górę. Zdecydowałem się razem z kolegą na
wynajęcie przewodnika, cel – bez zastanowienia, Miegusz. Niepewna, burzowa
pogoda wybrała nam zamiast
najhonorniejszej polskiej góry dwie, bardzo popularne i widowiskowe
turnie, Mnich i Zadni Mnich. Nie osiągnęliśmy pierwotnego celu ale ja osobiście
zyskałem coś innego. Otóż po pierwsze okazało się, że wspinanie w miejscach o
trudnościach II, III a nawet IV+ nie sprawia mi problemów, co więcej, czułem
raczej czystą satysfakcję, radość. Po drugie przekonałem się, że poza szlakami
też są ścieżki, kopczyki za którymi można podążać w miejsca dotychczas zupełnie
nieznane. Nagle stała się oczywista tak prosta sprawa, że szlaków nie
poprowadzono wszędzie tam gdzie jest to możliwe, wiele miejsc czeka na bardziej
zainteresowanych turystów. To było dla mnie jak chrzest, zacząłem inaczej
myśleć o górach, znalazłem nowe wyzwania, przeszedłem kilka ciekawych tras, w
tym wspinaczkowych. W końcu byłem zimą samotnie na Rysach w totalnej mgle, bez
widoków, jednak kiedy już schodziłem minąłem lepiej wyekwipowanych turystów,
którzy z asekuracją podążali po moich śladach. Kiedy patrzyłem jak wspinają się
już nade mną przyszła mi do głowy myśl, czy poszli by wyżej w tej mgle nie
widząc moich śladów? To był kolejny moment, który zmienił moje nastawienie do
turystyki górskiej, przekonałem się, że własną drogą w górę wśród skał warto się
dzielić. Jednak ciągle nie miałem szczęścia do Miegusza. Do czasu.
31 lipca o 6.30 wyszedłem ze Schroniska w Dolinie Roztoki
aby dopiąć swego. Pogoda tym razem zapowiada się rewelacyjnie, w głowie wiruje
mi jeszcze wczorajsze powitanie dziewczyn ze schroniska ale nie jest źle. Nie
może mi przeszkodzić nawet to, że moje nowe buty podejściowe prawdopodobnie będą
mnie delikatnie obcierać. Wystarczyło kilka minut, aby zmienić zdanie, nic nie
pomogły regulacje sznurowania, obedrą mnie na całego ale przecież da się z tym
żyć. Nie mniej jednak przez rytmiczny ból stóp nie idę tak szybko jak zawsze,
denerwuje mnie fakt, że nie mogę wyprzedzić młodego mężczyzny, który podąża
przede mną szosą. Kiedy wchodzę na ceprostradę włączam drugi bieg, tu nareszcie
jestem bezkonkurencyjny mijając dwie ekipy zmierzające jak się domyślam na
Mnicha. Droga aż do wylotu kominu
wieńczącego Mnichowy Żleb jest jak jazda po autostradzie z włączonym tempomatem
i inteligentnym systemem mieszczenia się w pasie ruchu. Zejście w stronę Małej
Galerii Cubryńskiej oznaczone jest bezbłędnie kopczykiem i jest to dobre
miejsce na krótką rozgrzewkę mięśni rąk. Małą Galerią dalej prowadzi perć
podobna do tej, którą dochodzi się do Mnichów. Przy odrobinie koncentracji
(której mi zabrakło) przy podążaniu za kopczykami można wejść na Wielką Galerię
Cubryńską bez żadnych problemów. Następną charakterystyczną formacją jest
Hińczowy Żleb, w który wchodzę centralnie od dołu po bardzo męczącym rumowisku,
tutaj też pojawiają się pierwsze wątpliwości. Jeden z progów wydawał mi się
dość trudny i na tyle niewygodny, że zejście tą drogą bez użycia liny będzie
ryzykowne. Miałbym wówczas jedno zmartwienie mniej gdybym tylko zamiast
kierować się na hurra w górę pomyślał przez chwilę i przypomniał sobie opis tej
drogi. Otóż nie ma sensu pakować się w największe rumowisko u wylotu żlebu ale
wygodniej jest (podążając za kopczykami) iść na początku skalnym rumowiskiem po
lewej (orograficznie) stronie żlebu a następnie przy wyraźnym progu
przetrawersować na drugą, dosyć niestabilną ze względu na erozję podłoża stronę
i obejść najtrudniejsze miejsce w żlebie po jego prawej (orograficznie) stronie.
Żleb dłuży się, a ja już nie mogę doczekać się momentu kiedy stanę na
przełęczy. Zaczynam mieć coraz płytszy oddech, nie zrobiłem sobie właściwie
żadnej przerwy od wyjścia, nie zjadłem również nawet grama posiłku. Zgodnie z
zasadą: zatrzymaj się zanim się przemęczysz, robię niechciany postój. Wyciągam
batona coraz bardziej zły na siebie, że wczoraj nie skończyło się na kilku
kolejkach. Nie mam siły, nie miałem z czego jej mieć. Na Hińczowej Przełęczy
jestem kilka minut później, raki i kijki przydały się jedynie do poprawy
kondycji, nawet nie pomyślałem o ich użyciu dlatego postanawiam nie katować się
dłużej ich ciężarem i zostawiam je gdzieś w okolicach przełęczy. W dole srebrzy
się Hińczowy Staw jednak trudno oderwać wzrok od granitowego masywu, który mimo
że nie wygląda stąd już tak imponująco dopiero teraz ma pokazać swój prawdziwy
charakter. Poruszanie się w złomach południowej ściany Mieguszowieckiego Szczytu
jest jak błądzenie w labiryncie, w którym wybranie niewłaściwej drogi kończy
się przejściem donikąd albo staje się po prostu skrótem do tego co i tak
nieuniknione. Mi na razie jednak nigdzie się nie śpieszy i po obejściu
Mieguszowieckiej Turni cierpliwie wyjmuję przewodnik i zastanawiam się nad
kierunkiem dalszej drogi. Plan wydaje się prosty, szukam kolejnych kopczyków a
jeśli będę miał z tym problem wydostanę się na grań najrozsądniejszą drogą i
nią ruszę w kierunku szczytu. Zabawa z kopczykami w chowanego oferuje kilka
ciekawych trawersów w dosyć eksponowanych miejscach jednak przechodziłem już
dużo trudniejsze skalne przeszkody. Smaku całej wspinaczce dodaje brak
asekuracji, krople goryczy sączą się z zbyt małych, niewygodnych butów.
Na
Mieguszowieckim Balkonie nad ramieniem Czarnego Filaru robię krótką przerwę.
Czuję, że jest to miejsce dla mnie, niewielka półka skalna o niebanalnym
kształcie zawieszona w samym środku tej pustki, która otacza mnie od wyjścia z
przełęczy. I nawet profesor Freud nie odgadłby o czym myślałem siedząc tam z
nogami zawieszonymi nad przepaścią, pamiętam tylko jak słońce rozświetlało
taflę Hińczowego Stawu, myślami byłem w jakimś innym wymiarze, jakby ktoś
zatrzymał na chwilę ten rozlatujący się domek z kart w mojej głowie.
Po tym
wszystkim nie miałem zamiaru podążać dalej za kopczykami, najkrótszą drogą
wspiąłem się w górę najpierw płytkim, dość stromym, sypkim żlebem a następnie
niemal pionowymi kominami z litej skały wprost na grań. Stąd już tylko kawałek
ściśle niezbyt stromą linią, która oddziela ziemię od nieba i jest jakby dywanem rozpostartym przed
najwyższym wierzchołkiem. No i co teraz? Euforia? Nie. Może nikła satysfakcja, wpis
do zeszytu, pozdrowienia dla jednej dziewczyny. Na pozdrowienia dla reszty
zdecyduję się kiedy znów będę na przełęczy, podobnie jak z telefonem do
przewodnika Tomka, który niezawodnie służy mi dobrą radą. Zejście wcale nie
jest takie oczywiste, myśl o bezpiecznym powrocie nie opuściła mnie nawet z
chwilą, kiedy moje oczy były bezwstydnie wlepione w piękno Morskiego Oka, które
ponad kilometr poniżej poziomu moich stóp zerkało na mnie kokieteryjnie.
Na
brzegu przed schroniskiem setki ludzi ale nie ma szans aby ktokolwiek zwrócił w
tej chwili na mnie uwagę, są jak nikłe, kolorowe kamienie. Jak wiele odwagi
trzeba mieć by nie myśleć teraz o zejściu tylko czerpać z tego miejsca pełnymi
garściami? Spróbuję następnym razem, tymczasem zakładam uprząż, poprawiam linę
i kieruję się po własnych śladach w dół.
Byłem pewny, że zejście zaciętymi
kominami bez użycia liny zdecydowanie mnie przerasta jednak, fakt, że kończą
się trochę bliżej niż podstawa ściany i mocne brzmienie System of a Down w
uszach pozwala mi spróbować użyć trochę więcej niż dotychczas siły w rękach. A
może to tak naprawdę moje lenistwo? W końcu schodzę najbardziej wymagającym
zacięciem tylko przy pomocy zbawczej siły tarcia i orientuję się, że to już o
jeden za daleko a dalsza droga w dół prowadzi podciętym, kończącym się
niewątpliwie przy podstawie ściany żlebem. Nie zostaje mi nic innego jak
skorzystać z tak ufnie dźwiganej liny. Zanim wybrałem odpowiedni blok skalny
odkryłem stary hak z pętlą (widać ktoś już był w tej samej sytuacji) milcząco
tkwiący w szczelinie nad moją głową. Tak jakby chciał tylko przyglądać się
całemu zajściu. Próba obciążenia pozwoliła
uwierzyć, że na tym punkcie zjadę planowane dwadzieścia a nie dwieście metrów. Nie było problemów, ale spokorniałem i jak syn
marnotrawny podążałem dalej za kopczykami aż do szlaku bezbłędnie omijając
stromy próg w Hińczowym Żlebie. Z każdym kolejnym krokiem czułem jak paznokcie
wbijają mi się w palce, okropny ból nie pozwala utrzymać normalnego tempa ale w
końcu dochodzę do schroniska, siadam na kamieniu i ze stopami znieczulonymi w
lodowatej wodzie patrzę jeszcze raz na tę tajemniczą, dumną górę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz