wtorek, 10 września 2013

Mieguszowiecki Szczyt Wielki


Władysław Cywiński w swoim przewodniku napisał, że określenie Mieguszowieckiego Szczytu Wielkiego jednym z najwspanialszych szczytów całych Tatr nie jest nadmiernym subiektywizmem. W przeciwieństwie do znanego autora nie miałem okazji oglądać wszystkich znaczących wzniesień w Tatrach jednak widok wyrastającego kilometr ponad taflę Morskiego Oka masywu skalnego fascynuje mnie odkąd pierwszy raz stanąłem przed schroniskiem nad najpopularniejszym polskim stawem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że północna ściana, na którą właśnie patrzę, jest najwyższa w polskiej części Tatr a sam szczyt jest drugi w kolejce do najwyższego. Potem były wakacyjne wyjazdy, przejście wszystkich znakowanych szlaków po naszej stronie granicy zajmuje jakiś czas jednak w końcu uświadomiłem sobie, że to za mało. Tłumy na szlakach, kolejki przy łańcuchach, śmieci, zupełnie nie tego szukam. Stało się dla mnie oczywiste, że potrzebuję tam więcej swobody, więcej przestrzeni, intymności w kontakcie ze skałą, w tej wędrówce pod górę. Zdecydowałem się razem z kolegą na wynajęcie przewodnika, cel – bez zastanowienia, Miegusz. Niepewna, burzowa pogoda wybrała nam zamiast  najhonorniejszej polskiej góry dwie, bardzo popularne i widowiskowe turnie, Mnich i Zadni Mnich. Nie osiągnęliśmy pierwotnego celu ale ja osobiście zyskałem coś innego. Otóż po pierwsze okazało się, że wspinanie w miejscach o trudnościach II, III a nawet IV+ nie sprawia mi problemów, co więcej, czułem raczej czystą satysfakcję, radość. Po drugie przekonałem się, że poza szlakami też są ścieżki, kopczyki za którymi można podążać w miejsca dotychczas zupełnie nieznane. Nagle stała się oczywista tak prosta sprawa, że szlaków nie poprowadzono wszędzie tam gdzie jest to możliwe, wiele miejsc czeka na bardziej zainteresowanych turystów. To było dla mnie jak chrzest, zacząłem inaczej myśleć o górach, znalazłem nowe wyzwania, przeszedłem kilka ciekawych tras, w tym wspinaczkowych. W końcu byłem zimą samotnie na Rysach w totalnej mgle, bez widoków, jednak kiedy już schodziłem minąłem lepiej wyekwipowanych turystów, którzy z asekuracją podążali po moich śladach. Kiedy patrzyłem jak wspinają się już nade mną przyszła mi do głowy myśl, czy poszli by wyżej w tej mgle nie widząc moich śladów? To był kolejny moment, który zmienił moje nastawienie do turystyki górskiej, przekonałem się, że własną drogą w górę wśród skał warto się dzielić. Jednak ciągle nie miałem szczęścia do Miegusza. Do czasu.

31 lipca o 6.30 wyszedłem ze Schroniska w Dolinie Roztoki aby dopiąć swego. Pogoda tym razem zapowiada się rewelacyjnie, w głowie wiruje mi jeszcze wczorajsze powitanie dziewczyn ze schroniska ale nie jest źle. Nie może mi przeszkodzić nawet to, że moje nowe buty podejściowe prawdopodobnie będą mnie delikatnie obcierać. Wystarczyło kilka minut, aby zmienić zdanie, nic nie pomogły regulacje sznurowania, obedrą mnie na całego ale przecież da się z tym żyć. Nie mniej jednak przez rytmiczny ból stóp nie idę tak szybko jak zawsze, denerwuje mnie fakt, że nie mogę wyprzedzić młodego mężczyzny, który podąża przede mną szosą. Kiedy wchodzę na ceprostradę włączam drugi bieg, tu nareszcie jestem bezkonkurencyjny mijając dwie ekipy zmierzające jak się domyślam na Mnicha. Droga aż do wylotu  kominu wieńczącego Mnichowy Żleb jest jak jazda po autostradzie z włączonym tempomatem i inteligentnym systemem mieszczenia się w pasie ruchu. Zejście w stronę Małej Galerii Cubryńskiej oznaczone jest bezbłędnie kopczykiem i jest to dobre miejsce na krótką rozgrzewkę mięśni rąk. Małą Galerią dalej prowadzi perć podobna do tej, którą dochodzi się do Mnichów. Przy odrobinie koncentracji (której mi zabrakło) przy podążaniu za kopczykami można wejść na Wielką Galerię Cubryńską bez żadnych problemów. Następną charakterystyczną formacją jest Hińczowy Żleb, w który wchodzę centralnie od dołu po bardzo męczącym rumowisku, tutaj też pojawiają się pierwsze wątpliwości. Jeden z progów wydawał mi się dość trudny i na tyle niewygodny, że zejście tą drogą bez użycia liny będzie ryzykowne. Miałbym wówczas jedno zmartwienie mniej gdybym tylko zamiast kierować się na hurra w górę pomyślał przez chwilę i przypomniał sobie opis tej drogi. Otóż nie ma sensu pakować się w największe rumowisko u wylotu żlebu ale wygodniej jest (podążając za kopczykami) iść na początku skalnym rumowiskiem po lewej (orograficznie) stronie żlebu a następnie przy wyraźnym progu przetrawersować na drugą, dosyć niestabilną ze względu na erozję podłoża stronę i obejść najtrudniejsze miejsce w żlebie po jego prawej (orograficznie) stronie. Żleb dłuży się, a ja już nie mogę doczekać się momentu kiedy stanę na przełęczy. Zaczynam mieć coraz płytszy oddech, nie zrobiłem sobie właściwie żadnej przerwy od wyjścia, nie zjadłem również nawet grama posiłku. Zgodnie z zasadą: zatrzymaj się zanim się przemęczysz, robię niechciany postój. Wyciągam batona coraz bardziej zły na siebie, że wczoraj nie skończyło się na kilku kolejkach. Nie mam siły, nie miałem z czego jej mieć. Na Hińczowej Przełęczy jestem kilka minut później, raki i kijki przydały się jedynie do poprawy kondycji, nawet nie pomyślałem o ich użyciu dlatego postanawiam nie katować się dłużej ich ciężarem i zostawiam je gdzieś w okolicach przełęczy. W dole srebrzy się Hińczowy Staw jednak trudno oderwać wzrok od granitowego masywu, który mimo że nie wygląda stąd już tak imponująco dopiero teraz ma pokazać swój prawdziwy charakter. Poruszanie się w złomach południowej ściany Mieguszowieckiego Szczytu jest jak błądzenie w labiryncie, w którym wybranie niewłaściwej drogi kończy się przejściem donikąd albo staje się po prostu skrótem do tego co i tak nieuniknione. Mi na razie jednak nigdzie się nie śpieszy i po obejściu Mieguszowieckiej Turni cierpliwie wyjmuję przewodnik i zastanawiam się nad kierunkiem dalszej drogi. Plan wydaje się prosty, szukam kolejnych kopczyków a jeśli będę miał z tym problem wydostanę się na grań najrozsądniejszą drogą i nią ruszę w kierunku szczytu. Zabawa z kopczykami w chowanego oferuje kilka ciekawych trawersów w dosyć eksponowanych miejscach jednak przechodziłem już dużo trudniejsze skalne przeszkody. Smaku całej wspinaczce dodaje brak asekuracji, krople goryczy sączą się z zbyt małych, niewygodnych butów.
Na Mieguszowieckim Balkonie nad ramieniem Czarnego Filaru robię krótką przerwę. Czuję, że jest to miejsce dla mnie, niewielka półka skalna o niebanalnym kształcie zawieszona w samym środku tej pustki, która otacza mnie od wyjścia z przełęczy. I nawet profesor Freud nie odgadłby o czym myślałem siedząc tam z nogami zawieszonymi nad przepaścią, pamiętam tylko jak słońce rozświetlało taflę Hińczowego Stawu, myślami byłem w jakimś innym wymiarze, jakby ktoś zatrzymał na chwilę ten rozlatujący się domek z kart w mojej głowie.

 Po tym wszystkim nie miałem zamiaru podążać dalej za kopczykami, najkrótszą drogą wspiąłem się w górę najpierw płytkim, dość stromym, sypkim żlebem a następnie niemal pionowymi kominami z litej skały wprost na grań. Stąd już tylko kawałek ściśle niezbyt stromą linią, która oddziela ziemię od nieba i jest jakby dywanem rozpostartym przed najwyższym wierzchołkiem. No i co teraz? Euforia? Nie. Może nikła satysfakcja, wpis do zeszytu, pozdrowienia dla jednej dziewczyny. Na pozdrowienia dla reszty zdecyduję się kiedy znów będę na przełęczy, podobnie jak z telefonem do przewodnika Tomka, który niezawodnie służy mi dobrą radą. Zejście wcale nie jest takie oczywiste, myśl o bezpiecznym powrocie nie opuściła mnie nawet z chwilą, kiedy moje oczy były bezwstydnie wlepione w piękno Morskiego Oka, które ponad kilometr poniżej poziomu moich stóp zerkało na mnie kokieteryjnie.

 Na brzegu przed schroniskiem setki ludzi ale nie ma szans aby ktokolwiek zwrócił w tej chwili na mnie uwagę, są jak nikłe, kolorowe kamienie. Jak wiele odwagi trzeba mieć by nie myśleć teraz o zejściu tylko czerpać z tego miejsca pełnymi garściami? Spróbuję następnym razem, tymczasem zakładam uprząż, poprawiam linę i kieruję się po własnych śladach w dół.


 Byłem pewny, że zejście zaciętymi kominami bez użycia liny zdecydowanie mnie przerasta jednak, fakt, że kończą się trochę bliżej niż podstawa ściany i mocne brzmienie System of a Down w uszach pozwala mi spróbować użyć trochę więcej niż dotychczas siły w rękach. A może to tak naprawdę moje lenistwo? W końcu schodzę najbardziej wymagającym zacięciem tylko przy pomocy zbawczej siły tarcia i orientuję się, że to już o jeden za daleko a dalsza droga w dół prowadzi podciętym, kończącym się niewątpliwie przy podstawie ściany żlebem. Nie zostaje mi nic innego jak skorzystać z tak ufnie dźwiganej liny. Zanim wybrałem odpowiedni blok skalny odkryłem stary hak z pętlą (widać ktoś już był w tej samej sytuacji) milcząco tkwiący w szczelinie nad moją głową. Tak jakby chciał tylko przyglądać się całemu zajściu.  Próba obciążenia pozwoliła uwierzyć, że na tym punkcie zjadę planowane dwadzieścia a nie dwieście metrów.  Nie było problemów, ale spokorniałem i jak syn marnotrawny podążałem dalej za kopczykami aż do szlaku bezbłędnie omijając stromy próg w Hińczowym Żlebie. Z każdym kolejnym krokiem czułem jak paznokcie wbijają mi się w palce, okropny ból nie pozwala utrzymać normalnego tempa ale w końcu dochodzę do schroniska, siadam na kamieniu i ze stopami znieczulonymi w lodowatej wodzie patrzę jeszcze raz na tę tajemniczą, dumną górę. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz