środa, 11 grudnia 2013

Kozi Wierch


Kilka minut przed 6.00, chociaż nie śpię już od pewnego czasu cierpliwie czekam na budzik. Dawno zdążyłem dojść do wniosku, że wieczór przed wyjściem, które niesie ze sobą pewne ryzyko nie może być zupełnie trzeźwy dlatego spałem przyzwoicie i z ulgą wyłączam pobudkę w telefonie. Na zewnątrz Schroniska w Dolinie Roztoki kilka stopni mrozu, w górze gęste chmury wiszą gdzieś od 1800 m n.p.m. Prószy drobny śnieg. Idąc znajomą ścieżką w kierunku Piątki dostrzegam ślady ludzi i..psa. No chyba, że młody niedźwiadek tropi wędrowców w poszukiwaniu jedzenia ale tę opcję szybko odrzucam, raczej nie jest jeszcze tak źle. Całe towarzystwo doganiam dopiero przy podejściu czarnym szlakiem. Faktycznie młoda kobieta z psem prowadzi trzech mężczyzn – naturalnie. Mijam ich w czasie podejścia jednak w miejscu gdzie czarny szlak rozdwaja się na letni i zimowy wariant zatrzymuję się w przekonaniu, że ta sprytna, ubrana na niebiesko kobieta na pewno wie, czy krótszy, letni trawers jest jeszcze do przejścia. Kto miałby wiedzieć lepiej? A ona z przekonaniem odpowiada , że da się przejść, chce nawet torować drogę na co ja z kolei nie wyrażam zgody. W ten sposób nawiązała się między nami rozmowa, która zmotywowała mnie do większej śmiałości w tych niekorzystnych – jak już zdążyłem płochliwie ocenić warunkach.
- Panowie mówią, że bardzo dobrze torujesz szlak, sami się trochę boją. – zagaduje.
- … (moje milczenie)
- …i są pod wrażeniem twojego sprzętu. – kontynuuje jakbym jej przerwał swoją odpowiedzią.
- hm.. bez przesady. – odpowiadam w swoim stylu, chociaż nawet nie oglądam się za siebie. Przecieram szlak dalej jednak ona zostawiła na chwile zmęczonych towarzyszy w tyle i skupia uwagę na mnie:
- A gdzie się wybierasz?
- Chciałbym wejść na Kozi Wierch ale widząc ten nawiany śnieg tracę wiarę, że mi się to uda.
- Na pewno nikt jeszcze dzisiaj nie szedł ale moim zdaniem warunki nie są najgorsze, a tak w ogóle to mam wrażenie, ze zaraz się przejaśni.
- Takie są prognozy.
- No to super! Na miejscu zapytamy Pana Mietka jak tam w nocy wiało i wszystko będzie jasne, a masz rakiety?
- heh… - Nie wiem kto to jest Pan Mietek, wystarczy mi Twój entuzjazm – pomyślałem.
Nie czekałem na Pana Mietka, ani na przejaśnienie. Po krótkim odpoczynku w schronisku zmotywowany tą prostą oceną warunków (jest w tym ten magiczny irracjonalizm, który jako zgorzkniały racjonalista zawsze świadomie odbieram) dopasowuję ekwipunek  i majestatycznie wychodzę. O tym, że miałem przyjemność rozmawiać z jedną z sióstr Krzeptowskich – właścicielką schroniska w Dolinie Pięciu Stawów zorientowałem się przez przypadek po powrocie, kiedy rzuciło mi się w oczy zdjęcie dwóch uroczo uśmiechniętych dziewczyn prezentowane wewnątrz schroniska w niepozornej gablotce. Mogłem być bardziej rozmowny.
Jak niewiele brakowało abym wrócił po chwili od wyjścia z ciepłego schroniska z podkulonym ogonem trudno mi teraz powiedzieć, doskonale pamiętam jednak wichurę na zewnątrz, która przywitała mnie solidną garścią zmrożonego śniegu prosto w twarz. Natychmiastowy powrót nie miał jednak żadnego sensu. Spacer wzdłuż brzegu stawów nie wymaga niczego prócz odrobiny chęci a ja w górach nie byłem już dwa miesiące. Nawet takie góry z zawianą, nieprzyjemną aurą są dla mnie w tym momencie ucieczką i satysfakcją. Maszeruję więc bez sprecyzowanego celu niewyraźnym  śladem co chwila zapadając się po kolana w śniegu. Jest jednak coś, co dodaje mi otuchy. Wiatr z każdą chwilą słabnie, kolejne podmuchy nie niosą już tyle śniegu co na dzień dobry po wyjściu ze schroniska. Co więcej znad Szpiglasowej Przełęczy przez coraz rzadsze chmury zaczyna wyraźnie przebijać się słońce.

Pierwszy przebłysk słońca nad Szpiglasową Przełęczą nie wyglądał zbyt obiecująco..

 Jest coś osobliwego w tym słonecznym spojrzeniu. Bywa, że wyłoni się na chwilę zza chmur i wiesz, że masz szczęście gdy nie skrywa cię akurat cień skał. Innym razem to pozornie nieśmiałe spojrzenie nie opuszcza już do końca dnia. To się po prostu podświadomie czuje. I ja czułem tak w tamtym momencie dlatego musiałem spróbować swoich sił i dać sobie szanse wznieść się nieco wyżej ponad ten zimowy krajobraz. Po kilku minutach znad Szpiglasa uśmiecha się słońce jednak Kozi Wierch ciągle ponury, okryty kłębem ciemnych chmur. Podejście do jego południowych stoków uparcie toruję w grząskim śniegu zapadając się już nawet po pas. Pamiętam jeden moment, kiedy stopa przy takiej okazji zaklinowała mi się między skałami. Wystarczyło się tylko jeszcze przewrócić na lewy lub prawy bok i pozamiatane. Dużo w tym przypadku.

Masyw Koziego Wierchu z Piątki

Jedna z ważniejszych zasad zimowej turystyki w warunkach zagrożenia lawinowego mówi, że należy unikać wklęsłych formacji (żleby, depresje) wybierając wypukłą rzeźbę terenu. Prostota na papierze w praktyce lubi się komplikować. Po chwili namysłu wybieram prawą (orograficznie) stronę Szerokiego Żlebu zapewniając sobie w razie godziny L niezłe widowisko przelatujące tuż po mojej prawej ręce. Z wiarą i nadzieją, że beze mnie. Stok stawia się coraz stromiej chociaż każdy kto był na Kozim wie, że nie ma tragedii. Na wysokości 2000 m n.p.m. zakładam raki aby nie ześlizgnąć się bezmyślnie. Dalsza droga wiodła przez mękę, na skutek inwersji termicznej śnieg w wyższych partiach zapadał się jeszcze dotkliwiej. Gramolę się przy tym mozolnie metr po metrze z nadzieją, że nikt nie obserwuje tego żałosnego widowiska z dołu. Słońce operuje coraz wydajniej, stok staje się coraz stromszy, śnieg traci na stabilności, zsuwa się i ku mojemu przerażeniu właściwie zakopałem się w tym miejscu. Już wiem, że w ten sposób nic dalej nie osiągnę. Trawersuję z duszą na ramieniu do najbliższej skalnej grzędy obserwując jak grudy śniegu spod moich stóp rozpędzają się w jedynym słusznym z punktu widzenia praw fizyki kierunku. Ja staram się przy tym trochę pofilozofować i idę w poprzek. Robię wielki krok nad szczeliną przy skałach zawierzając wszystko ząbkowanemu ostrzu czekana i wspinam się na wąską grzędę. Mój wysokościomierz wskazuje 2247 m. Jaka szkoda byłoby utknąć tu, zrezygnować. Grzęda jest stroma ale dobrze urzeźbiona. W wielu miejscach zalega nawiany śnieg jednak głównie to podróż po skałach tak dla odmiany. Kolejny raz uświadamiam sobie jak wiele kontrastu mają w sobie turystyka letnia i zimowa.  Zamiast iść względnie łatwą drogą wybieram jakieś skalne trudności tylko dlatego, że w tym śniegu po prostu się nie da. Dużo przypadku. Taka jest zima, nie wszystko zależy od ciebie.  Zimowa lekcja pokory dopadnie każdego, kto zapragnie jej piękna w górach. Najprostszy szlak może okazać się nie do przejścia. Na grzędzie zakładam kask, zostawiam cały zbędny ekwipunek i uzbrojony tylko w ostre zęby raków i dziób czekana wspinam się na najwyższy punkt (po drodze przyjdzie jeszcze zmierzyć się ze śniegiem), który według mojego zegarka ma 2289 m n.p.m. Może chmur nad Słowacją, nad Zakopanem również przelewają się obłoki a wszystko u moich stóp. Tylko Tatry czyste, proste, pięknie wyostrzone wyjątkową przejrzystością powietrza patrzą na mnie z co śmielszych wierchów z góry.

Wielki Staw w ciekawej mozaice

Nie zostaję tu jednak na długo. Kolejny raz dopada mnie to uczucie, boję się zejścia, chcę mieć to już jak najszybciej za sobą. Wspinając się w górę zawsze powtarzam, że po prostu spróbuję. Może to objaw schizofrenii ale rozmawiam z sobą, zastanawiam się nad czymś albo dyktuję kolejne strony jakiejś książki, której nigdy nie napiszę.  Jeden z rozmówców zdecydowanie nie pozwala mi stchórzyć przed czymś czego jeszcze nie doświadczyłem. Z zejściem jest inaczej. Tutaj nie ma wyboru, nie zostanę tu przecież nawet jeśli mam przed sobą najpiękniejszy krajobraz jaki mogę sobie wyobrazić. Nie odlecę, nie zaczepię się chmur. Muszę po prostu stąd zejść, na grzędę, po plecak i w dolinę. Schodzenie tą samą grzędą nie było łatwą decyzją jednak śnieg nie wzbudzał mojego zaufania. Przynajmniej przez kilkadziesiąt metrów wszystko będzie w moich rękach. Z duszą na ramieniu (moja ocena to taternicka I) w eksponowanym terenie niemal bez marginesu błędu ostrożny krok po kroku, raz twarzą w dół, to znów do stoku z wielką tęsknotą zbliżam się do plecaka. W jednym miejscu raki przeszkadzają, w innym ratują sytuację jednak jeden nieprecyzyjny ruch sprawia, że pisząc te słowa boli mnie kilka części ciała. Co ciekawe nie zrobiło to wówczas na mnie praktycznie żadnego wrażenia, teraz tym bardziej jestem daleki od traumy. Nawet dobrze nie pamiętam co właściwie się stało, że zsunąłem się dwa, trzy metry lądując boleśnie na skalnej półce. Miałem wrażenie pewnego oparcia jednak nogi bezwładnie wyjechały mi w dół jakbym tylko wmówił sobie, że na czymś stoję.  Ledwie zdążyłem stępić cokolwiek ostrze czekana automatycznie hamując i już byłem piętro niżej. Zawsze zastanawiałem się jak to jest, kiedy tam na górze traci się kontrolę jednak tym razem zanim na dobre jej się pozbyłem boleśnie postawiła mnie z powrotem na nogi. Przypadek. Nie zmienia to jednak faktu, że jeszcze kilkanaście metrów w dół i z wielką ulgą otwieram plecak. Czas na łyk ciepłej herbaty z pigwą, kilka zdjęć i właściwie dopiero teraz dostrzegam jakim błękitem oblało się dzisiaj niebo. Wydaje mi się to wprost kosmiczne, chyba nigdy nie widziałem takiego błękitu jakby niestłumiony niczym kolor wszechświata (chociaż tak naprawdę jest czarny). Niżej ostro rysują się tatrzańskie szczyty, w tym jeden, ulubiony dumnie prezentuje profil północnych urwisk. Jak tu pięknie, jaka ulga.