poniedziałek, 8 września 2014

Apeniny dla zuchwałych

Siedzę na dachu budynku, w którym czas się brutalnie zatrzymał a w pośpiechu pozostawione wyposażenie mieszkań, po które nikt nie wraca, przywołują w wyobraźni duchy tych, którzy mogli  prowadzić tu swój w miarę szczęśliwy żywot, aż pewnej nocy w 2009 roku zaczął im się w snach dziwnie poruszać świat. Machając nogami nad opustoszałą ulicą podziwiam łunę nad miastem, które wstało z gruzów. W oddali rozgwieżdżone niebo, które podcina czarny mur Gran Sasso oraz innych okolicznych górskich pasm. Przypadek chciał, że kilka dni wcześniej pewien starszy pan w pobliskim Assergi opowiadał nam o trzęsieniu ziemi, które nawiedziło ten region. W samej L’Aquila, miejscu,
w którym teraz jesteśmy było kilkaset ofiar śmiertelnych. On również ucierpiał, w jego domu waliła się ściana a Dobry Bóg, ani nawet rząd nie mieli zamiaru mu pomóc. Poczciwy, zaokrąglony mężczyzna w rodzinne strony powrócił po latach spędzonych na emigracji.
Dopiero teraz odkryliśmy archaiczną część miasta, w której pozostał żywy ślad po tamtych wydarzeniach. Spajając klamrą nasz pobyt w najwyższej części Apenin mam czas na chwilę refleksji.
Z Rzymu do L’Aquili przyjechaliśmy 7 dni wcześniej. Słońce już dawno kryło się wówczas za wzgórzami, kiedy prowadziliśmy nasze poszukiwania mistycznego hotelu canadian (wskazanie na ten przybytek jest chyba jakimś żartem opowiadanym turystom przez tubylców) aż w końcu rozbiliśmy swój namiot na dawno zapomnianym (choć równym) boisku w pobliżu klasztoru Sam Giovanni. Kolejny dzień stał pod znakiem nowych doświadczeń. Pierwsze to odkrycie nowego klimatu,w którym koszulka zmoczona w źródle górskiej wody natychmiast staje się sucha, po czym z powrotem robi się wilgotna od potu wędrowca i już taka pozostaje na dłużej. Drugie to zachwianie wiary w dokładność map, oznaczenia szlaków, nieśmiertelność źródeł wody oraz zaopatrzenie sklepów w górskich wioskach w piwo. Trzecie to nadzwyczajna zdolność rodzaju ludzkiego do natychmiastowej adaptacji do nowych warunków. To ostatnie odkrycie doprowadziło nas na wzgórza nad miasteczkiem Assergi, gdzie postanowiliśmy zakończyć nas dziesięciogodzinny trud wędrówki. 



Po rozbiciu namiotu i wygodnym ułożeniu się na karimatach w najlepszym miejscu tego olbrzymiego amfiteatru postawiliśmy przed sobą nowe wyzwanie. Litrowa butelka mocnego samogonu, kubek herbaty i starannie pokrojone kawałki suszonej kiełbasy to nas przepis na długi, apeniński wieczór. Przekazywany z rąk do rąk kieliszek wystrugany z górnej części butelki po powerejdzie prowokuje rozmowę, w której ludzie, którzy myślą, że znają się jak łyse konie dowiadują się czegoś zupełnie nowego. Opowiadam o moich problemach z rozpięciem nocnego stroju z ciała „towarzyszki pościeli”, jest bardzo zabawnie. Mamy już dobrze w czubie, atmosfera rozpływa się. Filip w pewnym momencie zaczyna powtarzać pytanie: - „Czy widzicie dwa księżyce?!”, zwraca się do każdego z osobna, jednak tylko niewiele pijąca Basia z litości odpowiada: - „Tak, ja też widzę”. Rzeczywiście, księżyc tamtej nocy był niesamowity, warty każdej kropli potu. Wynurzał się dostojnie z siodła przełęczy, świecił rzadkim żółtym blaskiem i prawdę mówiąc po długim skupieniu na nim uwagi miał tendencję do rozjeżdżania się na dwa osobne ciała niebieskie.. Samogon położył nas pod gołym niebem, dobrze, kolejny kilogram mniej do noszenia w plecaku. Następnego dnia bez kropli wody dochodzimy do miasteczka Assergi, o którym jeszcze w czasie pobytu we Włoszech napisałem w swoim notatniku: 14.08.2014, Assergi, wspaniałe miasteczko na twardej skale (z opowiadania starszego pana powód, który uratował miasto przed zniszczeniami podobnymi do L’Aquilii). Urocza, gęsta zabudowa; wąskie uliczki i piękne dziewczęta, tak piękne...a do ich pokojów dostęp ułatwia mnogość balkonów, gzymsów itp. Klasyczny plac z kościołem (XII wiek) oraz fontanną z wodą wprost do picia. W dniach 14-15.08 odbywa się tu festyn na którym, w czasie wieczornych zabaw mieszkańcy tańczą fantastyczne układy oraz jedzą ceremonialnego byka z rusztu. W jedynej restauracji (nie ma sklepu) do piwa podawane są pyszne przystawki w postaci smażonych grzybów oraz świeżych pomidorów na grzankach oblanych prawdziwą oliwą. Trafiliśmy tu przez przypadek, zmiana planów spowodowana przez niedostępny wąwóz, którego dnem płynie potok… A jednak w pewnym sensie czułem jakbym od zawsze tam zmierzał, moje stopy tylko przez niefortunny zbieg okoliczności doprowadziły mnie do Assergio kilkadziesiąt lat za wcześnie. Teraz, kiedy jestem pełen energii, ciekawości do świata, kiedy czuję jak moja gwiazda rozbłyska nie mogę się tak po prostu zatrzymać. Później, kiedy tej energii zacznie mi brakować a gwiazda przygasać niezauważona, w końcu zrozumiem na bazie własnych błędów, że nie ma lepszego miejsca na ziemi… Kolejnego ranka zwijamy namiot i po uzupełnieniu wody w fontannie ruszamy w stronę półtorakilometrowego podejścia. Kilka godzin później urocze miasteczko jest już tylko majaczącym w dole wspomnieniem. Rozbijamy się obok „Green house” (budka meteorologiczna) na wysokości ok 2400 m n.p.m. nieopodal schroniska Rifugio Duca degli Abruzzi. 



Pora na kolację, przenośna kuchenka turystyczna z nieodpowiednią butlą gazową w końcu wyprowadza mnie z równowagi, : - „Kurwa!”...dalej kilka słów co myślę o tym połączeniu dwóch niedopasowanych części oraz o sprzedawcy w włoskim sklepie trekkingowym ale to już niecenzuralnie. Co chwilę dmucham z całych sił gasząc płomień ulatniającego się gazu aby ta butla propan/butan 450 g nie zabiła nas wszystkich. Kolacja być musi. Gotując wodę przez 20 minut nie zauważyłem jak Apeniny po raz pierwszy zanurzyły się w ciemnych chmurach. Rzut oka na barometr w moim wypasionym zegarku - na razie bez zmian, funkcja storm alarm włączona i kładziemy się spać. Chwile przed zaśnięciem, leżąc w śpiworze zapiętym po uszy zastanawiałem się co zobaczę, kiedy otworzę namiot nad ranem.





 Wejście granią na Corno Grande było długim ale nie monotonnym, spokojnym ale nie nudnym, dobrze oznakowanym choć nieograniczonym kontaktem ze wspaniałą skałą. Trudnościami odpowiada może wejściu na Rysy. Od Corno Grande mogła by się uczyć moja (przyszła) dziewczyna. Stoję na samym szczycie i długo z nikim nie mam zamiaru dzielić się tym miejscem, chmury smagane wiatrem nade mną, pode mną i we mnie. Wpis do książki i w dół po dużo mniej atrakcyjnej drodze normalnej, która rozsypuje się pod stopami na każdym kroku. 



Kolejny nocleg na nieformalnym campingu w miejscowości Prati di Tivo. Wieczór, ognisko, noc, droga mleczna jak rzeka rozlana na niebie i parówki ekwilibrystycznie nadziane na patyki.W masyw Corno Grande wracamy dwa dni później mając za sobą pierwsze tutejsze wina z kartonów (1.5 euro!) nabyte w małym sklepiku w zjawiskowo położonej ale raczej zamkniętej na turystów miejscowości Pietracamela. Mur skalny Corno Piccolo robi fantastyczne wrażenie, ze strony schroniska  Rifugio Franchetti to trzystumetrowa, niemal pionowa barykada, najeżona turniami niczym strażnicami stanowi zaporę nie do przejścia dla zwykłego śmiertelnika. Aby wejść na mniejszego brata Corno Grande trzeba obejść ten mur dookoła chyba że… 



No właśnie, już wcześniej rozmawiałem z Filipem o tej via ferracie. Jego beznamiętne: - „Nie mamy sprzętu”, jak zwykle zadziałało na mnie irytująco. Ta droga wprowadza na grań Corno Piccolo od zachodniej strony masywu, nie trzeba obchodzić góry niemal w całości jak w przypadku drogi normalnej. Co jeszcze ważniejsze i co być może go przekona – nie traci się tyle żmudnie zdobywanej wysokości. Dla mnie to po prostu zaspokojenie ciekawości oraz rodzaj wyzwania, chociaż to nic wielkiego. Wyzwania głównie psychicznego bo w skali tatrzańskiej drodze można dać (1+/2-). O co chodzi? Wejść tam nie będzie zbyt trudno ale może być problem z wycofem jeśli przejdzie się jakieś konkretne trudności i zatrzyma na kolejnych. Po prostu lepiej się nie zatrzymywać. Najtrudniejszy pierwszy krok, stoimy przy wejściu na ferrate i próbuję zmanipulować otoczenie tak, aby ziścił się mój plan. Ja i Filip na grań, Basia i Bartek drogą normalną. Udało się.  Od razu ciekawa uwaga, droga sama w sobie nie jest na początku może nadzwyczajna, kilka drabinek, fragmenty sztywnej, stalowej liny, jednak na jej wejściu powinien być umieszczony znak z maksymalnym obwodem wspinacza.. W środkowej części na grań wprowadza pionowa dziura, o pokonaniu której osoby z dobrze ponadprzeciętnym obwodem pasa mogą zwyczajnie zapomnieć. Pamiętam zdziwione: - Jak ty tam wlazłeś?!” Kiedy Filip pierwszy raz przymierzył się do tej wyjątkowej przewieszki. Należy w niej zrobić prawidłowe wejście siłowe, które wymaga sprawności. To niewątpliwe najciekawsze miejsce drogi, prawdziwy komin zamknięty z każdej strony - coś, z czym dotąd się nie spotkałem. W zamian za włożony wysiłek możemy dalej delektować się częścią graniową, skacząc po i między olbrzymimi, ostrymi wantami jak zęby, które z dołu wydawały mi się wbijać w nieboskłon. Ekspozycja usatysfakcjonuje każdego, jeden krok i jesteś u podstawy ściany.  Na szczyt docieramy przed drugą grupą. W oddali wyjątkowo wyraźnie prezentuje się błękitny Adriatyk. W linii prostej to ok 50 km do brzegu ale przecież horyzont sięga wiele dalej w głąb spokojnego morza. Czuję, że zasłużyliśmy sobie na słoną kąpiel, ciepły piasek i piwo w cieniu stylizowanej palemki. Ale to już zupełnie inna historia…



Powrót do L’Aquilla, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu z dworca autobusowego kierujemy się w przeciwnym kierunku niż ostatnio. Idziemy kilka minut, nagle skręcamy w uliczkę na końcu której ktoś zapomniał zwinąć policyjne taśmy. Kiedy wchodzimy do budynku z popękanymi ścianami Basia ma złe przeczucie, nie tłumacząc sobie zbyt wiele włazimy schodami na samą górę piętrowego bloku, a za pomocą omasztowania od anteny telewizyjnej wdrapujemy się na płaski dach budynku. Basia nie chce tu spać ale jest zbyt wyczerpana aby schodzić czy nawet marudzić. Długo rozmawiamy, zachwycając się przy tym smakiem arbuza z kartonowym winem a później układamy się pod gołym niebem. Takie jest życie, jest tyle powodów aby mogło się zawalić, że nie warto o tym myśleć tylko cieszyć się chwilą i znaleźć czas na głębszy oddech.