Siedzę na dachu budynku, w którym
czas się brutalnie zatrzymał a w pośpiechu pozostawione wyposażenie mieszkań, po
które nikt nie wraca, przywołują w wyobraźni duchy tych, którzy mogli prowadzić tu swój w miarę szczęśliwy żywot, aż
pewnej nocy w 2009 roku zaczął im się w snach dziwnie poruszać świat. Machając
nogami nad opustoszałą ulicą podziwiam łunę nad miastem, które wstało z gruzów.
W oddali rozgwieżdżone niebo, które podcina czarny mur Gran Sasso oraz innych
okolicznych górskich pasm. Przypadek chciał, że kilka dni wcześniej pewien
starszy pan w pobliskim Assergi opowiadał nam o trzęsieniu ziemi, które
nawiedziło ten region. W samej L’Aquila, miejscu,
w którym teraz jesteśmy było kilkaset ofiar śmiertelnych. On również ucierpiał, w jego domu waliła się ściana a Dobry Bóg, ani nawet rząd nie mieli zamiaru mu pomóc. Poczciwy, zaokrąglony mężczyzna w rodzinne strony powrócił po latach spędzonych na emigracji.
w którym teraz jesteśmy było kilkaset ofiar śmiertelnych. On również ucierpiał, w jego domu waliła się ściana a Dobry Bóg, ani nawet rząd nie mieli zamiaru mu pomóc. Poczciwy, zaokrąglony mężczyzna w rodzinne strony powrócił po latach spędzonych na emigracji.
Dopiero teraz odkryliśmy
archaiczną część miasta, w której pozostał żywy ślad po tamtych wydarzeniach.
Spajając klamrą nasz pobyt w najwyższej części Apenin mam czas na chwilę
refleksji.
Z Rzymu do L’Aquili przyjechaliśmy 7 dni wcześniej. Słońce już dawno kryło się wówczas za wzgórzami, kiedy prowadziliśmy nasze poszukiwania mistycznego hotelu canadian (wskazanie na ten przybytek jest chyba jakimś żartem opowiadanym turystom przez tubylców) aż w końcu rozbiliśmy swój namiot na dawno zapomnianym (choć równym) boisku w pobliżu klasztoru Sam Giovanni. Kolejny dzień stał pod znakiem nowych doświadczeń. Pierwsze to odkrycie nowego klimatu,w którym koszulka zmoczona w źródle górskiej wody natychmiast staje się sucha, po czym z powrotem robi się wilgotna od potu wędrowca i już taka pozostaje na dłużej. Drugie to zachwianie wiary w dokładność map, oznaczenia szlaków, nieśmiertelność źródeł wody oraz zaopatrzenie sklepów w górskich wioskach w piwo. Trzecie to nadzwyczajna zdolność rodzaju ludzkiego do natychmiastowej adaptacji do nowych warunków. To ostatnie odkrycie doprowadziło nas na wzgórza nad miasteczkiem Assergi, gdzie postanowiliśmy zakończyć nas dziesięciogodzinny trud wędrówki.
Z Rzymu do L’Aquili przyjechaliśmy 7 dni wcześniej. Słońce już dawno kryło się wówczas za wzgórzami, kiedy prowadziliśmy nasze poszukiwania mistycznego hotelu canadian (wskazanie na ten przybytek jest chyba jakimś żartem opowiadanym turystom przez tubylców) aż w końcu rozbiliśmy swój namiot na dawno zapomnianym (choć równym) boisku w pobliżu klasztoru Sam Giovanni. Kolejny dzień stał pod znakiem nowych doświadczeń. Pierwsze to odkrycie nowego klimatu,w którym koszulka zmoczona w źródle górskiej wody natychmiast staje się sucha, po czym z powrotem robi się wilgotna od potu wędrowca i już taka pozostaje na dłużej. Drugie to zachwianie wiary w dokładność map, oznaczenia szlaków, nieśmiertelność źródeł wody oraz zaopatrzenie sklepów w górskich wioskach w piwo. Trzecie to nadzwyczajna zdolność rodzaju ludzkiego do natychmiastowej adaptacji do nowych warunków. To ostatnie odkrycie doprowadziło nas na wzgórza nad miasteczkiem Assergi, gdzie postanowiliśmy zakończyć nas dziesięciogodzinny trud wędrówki.
Po rozbiciu namiotu i wygodnym
ułożeniu się na karimatach w najlepszym miejscu tego olbrzymiego amfiteatru
postawiliśmy przed sobą nowe wyzwanie. Litrowa butelka mocnego samogonu, kubek
herbaty i starannie pokrojone kawałki suszonej kiełbasy to nas przepis na
długi, apeniński wieczór. Przekazywany z rąk do rąk kieliszek wystrugany z
górnej części butelki po powerejdzie prowokuje rozmowę, w której ludzie, którzy
myślą, że znają się jak łyse konie dowiadują się czegoś zupełnie nowego. Opowiadam
o moich problemach z rozpięciem nocnego stroju z ciała „towarzyszki pościeli”,
jest bardzo zabawnie. Mamy już dobrze w czubie, atmosfera rozpływa się. Filip w
pewnym momencie zaczyna powtarzać pytanie: - „Czy widzicie dwa księżyce?!”,
zwraca się do każdego z osobna, jednak tylko niewiele pijąca Basia z litości
odpowiada: - „Tak, ja też widzę”. Rzeczywiście, księżyc tamtej nocy był
niesamowity, warty każdej kropli potu. Wynurzał się dostojnie z siodła
przełęczy, świecił rzadkim żółtym blaskiem i prawdę mówiąc po długim skupieniu
na nim uwagi miał tendencję do rozjeżdżania się na dwa osobne ciała
niebieskie.. Samogon położył nas pod gołym niebem, dobrze, kolejny kilogram
mniej do noszenia w plecaku. Następnego dnia bez kropli wody dochodzimy do
miasteczka Assergi, o którym jeszcze w czasie pobytu we Włoszech napisałem w
swoim notatniku: 14.08.2014, Assergi,
wspaniałe miasteczko na twardej skale (z opowiadania starszego pana powód,
który uratował miasto przed zniszczeniami podobnymi do L’Aquilii). Urocza,
gęsta zabudowa; wąskie uliczki i piękne dziewczęta, tak piękne...a do ich pokojów dostęp
ułatwia mnogość balkonów, gzymsów itp. Klasyczny plac z kościołem (XII wiek)
oraz fontanną z wodą wprost do picia. W dniach 14-15.08 odbywa się tu festyn na
którym, w czasie wieczornych zabaw mieszkańcy tańczą fantastyczne układy oraz
jedzą ceremonialnego byka z rusztu. W jedynej restauracji (nie ma sklepu) do
piwa podawane są pyszne przystawki w postaci smażonych grzybów oraz świeżych pomidorów
na grzankach oblanych prawdziwą oliwą. Trafiliśmy tu przez przypadek, zmiana
planów spowodowana przez niedostępny wąwóz, którego dnem płynie potok… A jednak
w pewnym sensie czułem jakbym od zawsze tam zmierzał, moje stopy tylko przez
niefortunny zbieg okoliczności doprowadziły mnie do Assergio kilkadziesiąt lat za wcześnie. Teraz, kiedy jestem pełen energii, ciekawości
do świata, kiedy czuję jak moja gwiazda rozbłyska nie mogę się tak po prostu
zatrzymać. Później, kiedy tej energii zacznie mi brakować a gwiazda przygasać
niezauważona, w końcu zrozumiem na bazie własnych błędów, że nie ma lepszego
miejsca na ziemi… Kolejnego ranka zwijamy namiot i po uzupełnieniu wody w
fontannie ruszamy w stronę półtorakilometrowego podejścia. Kilka godzin później
urocze miasteczko jest już tylko majaczącym w dole wspomnieniem. Rozbijamy się
obok „Green house” (budka meteorologiczna) na wysokości ok 2400 m n.p.m.
nieopodal schroniska Rifugio Duca degli Abruzzi.
Pora na kolację, przenośna kuchenka
turystyczna z nieodpowiednią butlą gazową w końcu wyprowadza mnie z równowagi,
: - „Kurwa!”...dalej kilka słów co myślę o tym połączeniu dwóch niedopasowanych
części oraz o sprzedawcy w włoskim sklepie trekkingowym ale to już
niecenzuralnie. Co chwilę dmucham z całych sił gasząc płomień ulatniającego się
gazu aby ta butla propan/butan 450 g nie zabiła nas wszystkich. Kolacja być
musi. Gotując wodę przez 20 minut nie zauważyłem jak Apeniny po raz pierwszy
zanurzyły się w ciemnych chmurach. Rzut oka na barometr w moim wypasionym
zegarku - na razie bez zmian, funkcja storm alarm włączona i kładziemy się
spać. Chwile przed zaśnięciem, leżąc w śpiworze zapiętym po uszy zastanawiałem
się co zobaczę, kiedy otworzę namiot nad ranem.
Wejście granią na Corno Grande było długim ale
nie monotonnym, spokojnym ale nie nudnym, dobrze oznakowanym choć
nieograniczonym kontaktem ze wspaniałą skałą. Trudnościami odpowiada może
wejściu na Rysy. Od Corno Grande mogła by się uczyć moja (przyszła) dziewczyna.
Stoję na samym szczycie i długo z nikim nie mam zamiaru dzielić się tym
miejscem, chmury smagane wiatrem nade mną, pode mną i we mnie. Wpis do książki
i w dół po dużo mniej atrakcyjnej drodze normalnej, która rozsypuje się pod
stopami na każdym kroku.
Kolejny nocleg na nieformalnym campingu w miejscowości
Prati di Tivo. Wieczór, ognisko, noc, droga mleczna jak rzeka rozlana na niebie i parówki ekwilibrystycznie nadziane na patyki.W masyw Corno Grande wracamy dwa dni później mając za sobą
pierwsze tutejsze wina z kartonów (1.5 euro!) nabyte w małym sklepiku w
zjawiskowo położonej ale raczej zamkniętej na turystów miejscowości
Pietracamela. Mur skalny Corno Piccolo robi fantastyczne wrażenie, ze strony
schroniska Rifugio
Franchetti to trzystumetrowa, niemal pionowa barykada,
najeżona turniami niczym strażnicami stanowi zaporę nie do przejścia dla
zwykłego śmiertelnika. Aby wejść na mniejszego brata Corno Grande trzeba obejść
ten mur dookoła chyba że…
No właśnie, już wcześniej rozmawiałem z Filipem o tej
via ferracie. Jego beznamiętne: - „Nie mamy sprzętu”, jak zwykle zadziałało na mnie irytująco. Ta
droga wprowadza na grań Corno Piccolo od zachodniej strony masywu, nie trzeba
obchodzić góry niemal w całości jak w przypadku drogi normalnej. Co jeszcze
ważniejsze i co być może go przekona – nie traci się tyle żmudnie zdobywanej
wysokości. Dla mnie to po prostu zaspokojenie ciekawości oraz rodzaj wyzwania,
chociaż to nic wielkiego. Wyzwania głównie psychicznego bo w
skali tatrzańskiej drodze można dać (1+/2-). O co chodzi? Wejść tam nie będzie
zbyt trudno ale może być problem z wycofem jeśli przejdzie się jakieś konkretne
trudności i zatrzyma na kolejnych. Po prostu lepiej się nie zatrzymywać.
Najtrudniejszy pierwszy krok, stoimy przy wejściu na ferrate i próbuję
zmanipulować otoczenie tak, aby ziścił się mój plan. Ja i Filip na grań, Basia
i Bartek drogą normalną. Udało się. Od
razu ciekawa uwaga, droga sama w sobie nie jest na początku może nadzwyczajna,
kilka drabinek, fragmenty sztywnej, stalowej liny, jednak na jej wejściu
powinien być umieszczony znak z maksymalnym obwodem wspinacza.. W środkowej
części na grań wprowadza pionowa dziura, o pokonaniu której osoby z dobrze
ponadprzeciętnym obwodem pasa mogą zwyczajnie zapomnieć. Pamiętam zdziwione: -
Jak ty tam wlazłeś?!” Kiedy Filip pierwszy raz przymierzył się do tej
wyjątkowej przewieszki. Należy w niej zrobić prawidłowe wejście siłowe, które
wymaga sprawności. To niewątpliwe najciekawsze miejsce drogi, prawdziwy komin
zamknięty z każdej strony - coś, z czym dotąd się nie spotkałem. W zamian za
włożony wysiłek możemy dalej delektować się częścią graniową, skacząc po i
między olbrzymimi, ostrymi wantami jak zęby, które z dołu wydawały mi się
wbijać w nieboskłon. Ekspozycja usatysfakcjonuje każdego, jeden krok i jesteś u
podstawy ściany. Na szczyt docieramy
przed drugą grupą. W oddali wyjątkowo wyraźnie prezentuje się błękitny
Adriatyk. W linii prostej to ok 50 km do brzegu ale przecież horyzont sięga
wiele dalej w głąb spokojnego morza. Czuję, że zasłużyliśmy sobie na słoną
kąpiel, ciepły piasek i piwo w cieniu stylizowanej palemki. Ale to już zupełnie
inna historia…
Powrót do L’Aquilla, z jakiegoś
niewytłumaczalnego powodu z dworca autobusowego kierujemy się w przeciwnym
kierunku niż ostatnio. Idziemy kilka minut, nagle skręcamy w uliczkę na końcu
której ktoś zapomniał zwinąć policyjne taśmy. Kiedy wchodzimy do budynku z
popękanymi ścianami Basia ma złe przeczucie, nie tłumacząc sobie zbyt wiele włazimy
schodami na samą górę piętrowego bloku, a za pomocą omasztowania od anteny telewizyjnej
wdrapujemy się na płaski dach budynku. Basia nie chce tu spać ale jest zbyt
wyczerpana aby schodzić czy nawet marudzić. Długo rozmawiamy, zachwycając się
przy tym smakiem arbuza z kartonowym winem a później układamy się pod gołym
niebem. Takie jest życie, jest tyle powodów aby mogło się zawalić, że nie warto
o tym myśleć tylko cieszyć się chwilą i znaleźć czas na głębszy oddech.