Morskie Oko bez tłumów. |
Kiedy moje ciało grzęźnie w śniegu głębiej niż po pas, z trudem łapię oddech walcząc o każdy kolejny centymetr w kierunku szczytu. Czuję, jak cały zarost na twarzy, rzęsy oraz brwi obrastają marznącym szronem z pary dymiących płuc. Spodnie już od jakiegoś czasu tworzą zwartą bryłę lodu. Ale majówka. Liczyłem na twardy beton a od ranka toruję drogę między Czarnym Stawem a Rysami systematycznie zapadając się coraz dalej w dosyć świeżym śniegu. Kilka dni temu, po okresie względnego ocieplenia była kolejna dostawa. Od tego momentu nie było tu żywej duszy. Nic dziwnego. Aż do dzisiaj. Trudno wytłumaczyć dlaczego człowiek w takich warunkach decyduje się na wędrówkę w górę. Po kilku miesiącach bez choćby długiego weekendu jestem jak dzikie zwierzę wypuszczone na mecie przymusowego okresu rekonwalescencji w klatce. Mimo zdobytego doświadczenia, stosu przeczytanych książek i pełnej świadomości pcham się tam z niezrozumiałych powodów, smaku dodaje fakt, że od dobrych kilku dni nikt się na Rysy nie zapuszczał. Obiecałem sobie, że będę wchodził aż padnę. Teraz czuję jak nieuchronnie ten moment się zbliża, wyczerpany z trudem biorę kolejny łyk herbaty a ogłupiałe serce próbuje od środka rozbić klatkę piersiową. Pierwszy raz pozwalam sobie po prostu usiąść. Rozejrzeć się. Wsłuchać w myśli, jakie przyjdą do głowy. Po kilku dłuższych chwilach przestaję sapać, wyrównuję oddech ale już wiem, że dzisiaj nie uda mi się wrócić na szczyt. Jest 13:40, może nie tak późno, ale ostatnie 100 metrów w rysie szedłem chyba godzinę. Chociaż „szedłem” to złe słowo. Ostatnie 100 metrów wydarłem w beznadziejnie grząskim śniegu a dalej jest jeszcze gorzej. Nie jestem w stanie zrobić kroku przed siebie, rzucam się całym ciałem na białą powłokę i mozolnie gramolę za pomocą kolan i stóp kilkadziesiąt centymetrów w górę. Raki nic nie dają, mógłbym równie dobrze pełzać bez nich. Jest coraz stromiej, pytanie kiedy to wszystko w końcu wyjedzie w dół?
Płetwa nawianego śniegu |
Z tego miejsca doskonale widać uformowaną przez wiatr ogromną płetwę śniegu, która ciągnie się ok. 200 metrów w dół równolegle do Buli pod Rysami. Wydaje mi się, że dosyć wiernie przecina trasę letniego szlaku. Obchodziłem ją po orograficznie lewej stronie z sercem kursującym jak najszybsza winda między gardłem a płucami nadrabiając przy tym niemały kawałek drogi. Ani przez moment się nie zatrzymałem, miałem wrażenie, że jeśli to zrobię już po kilkudziesięciu sekundach rozpocznę ostatnią kąpiel w lodowatej wodzie Czarnego Stawu. Ten prosty, czysty, pierwotny strach, strach, strach, strach o własne życie. Uczucie którego nie da się zapomnieć, nie ma substytutu. Na co dzień boję się, że nie sprostam wyzwaniom, to mój najbardziej pospolity strach. Tutaj jest zupełnie inaczej, to naprawdę ekscytuje i paradoksalnie ma cechy uzależniające. Miejsce, które można nazwać aleją lawin, świadek najtragiczniejszych zimowych wypadków, w tym z 28 stycznia 2003 r., kiedy ósemka nastolatków zginęła pod ogromną lawiną a ich opiekun niemal postradał zmysły. Nie ma zimowych wariantów. To miejsce niezawodnie generuję we mnie strach, nie można skupić się na niczym innym. Świadomie doceniam chwile, kiedy tu jestem, po raz kolejny udowadniam sobie, że jednak zależy mi na ciągłym biciu serca, w końcu tak bardzo się boję. Jednak w jakimś sensie kocham życie. Schodząc nie zatrzymuję się nawet na chwilę, moje ciało przeszywaj impuls po każdym odgłosie lawinek z nagrzanych słońcem stromych ścian wokół kotła Czarnego Stawu. Trudno to sobie wyobrazić, ale tutaj w sprzyjających okolicznościach można zrozumieć rozmowę ludzi, którzy są tylko niewyraźnymi, kolorowymi kropkami dla naszych oczu.
Schodzę po śladach w ekspresowym tempie. Jutro ktoś będzie miał ułatwione zdanie. Widzę jak dwójka, która szła za mną również wycofuje się rozumiejąc sytuację. W dół najlepiej zbiega się po miękkim śniegu, to niezła frajda, gorzej po zastygłych, twardych lawiniskach. Mijają kolejne minuty, dziesiątki, godzina, jak długo jeszcze można tak po prostu nie zastanawiać się nad niczym? Doganiam młodą parę, rzucam tylko "nie dzisiaj", uśmiecham się i skaczę dalej. Jestem już po drugiej stronie stawu, wyciągając się na rozgrzanym głazie ospale, raczej niechętnie wracam myślami do codziennych spraw. Tutaj kończy się inny świat.
Salamandra |