środa, 11 grudnia 2013

Kozi Wierch


Kilka minut przed 6.00, chociaż nie śpię już od pewnego czasu cierpliwie czekam na budzik. Dawno zdążyłem dojść do wniosku, że wieczór przed wyjściem, które niesie ze sobą pewne ryzyko nie może być zupełnie trzeźwy dlatego spałem przyzwoicie i z ulgą wyłączam pobudkę w telefonie. Na zewnątrz Schroniska w Dolinie Roztoki kilka stopni mrozu, w górze gęste chmury wiszą gdzieś od 1800 m n.p.m. Prószy drobny śnieg. Idąc znajomą ścieżką w kierunku Piątki dostrzegam ślady ludzi i..psa. No chyba, że młody niedźwiadek tropi wędrowców w poszukiwaniu jedzenia ale tę opcję szybko odrzucam, raczej nie jest jeszcze tak źle. Całe towarzystwo doganiam dopiero przy podejściu czarnym szlakiem. Faktycznie młoda kobieta z psem prowadzi trzech mężczyzn – naturalnie. Mijam ich w czasie podejścia jednak w miejscu gdzie czarny szlak rozdwaja się na letni i zimowy wariant zatrzymuję się w przekonaniu, że ta sprytna, ubrana na niebiesko kobieta na pewno wie, czy krótszy, letni trawers jest jeszcze do przejścia. Kto miałby wiedzieć lepiej? A ona z przekonaniem odpowiada , że da się przejść, chce nawet torować drogę na co ja z kolei nie wyrażam zgody. W ten sposób nawiązała się między nami rozmowa, która zmotywowała mnie do większej śmiałości w tych niekorzystnych – jak już zdążyłem płochliwie ocenić warunkach.
- Panowie mówią, że bardzo dobrze torujesz szlak, sami się trochę boją. – zagaduje.
- … (moje milczenie)
- …i są pod wrażeniem twojego sprzętu. – kontynuuje jakbym jej przerwał swoją odpowiedzią.
- hm.. bez przesady. – odpowiadam w swoim stylu, chociaż nawet nie oglądam się za siebie. Przecieram szlak dalej jednak ona zostawiła na chwile zmęczonych towarzyszy w tyle i skupia uwagę na mnie:
- A gdzie się wybierasz?
- Chciałbym wejść na Kozi Wierch ale widząc ten nawiany śnieg tracę wiarę, że mi się to uda.
- Na pewno nikt jeszcze dzisiaj nie szedł ale moim zdaniem warunki nie są najgorsze, a tak w ogóle to mam wrażenie, ze zaraz się przejaśni.
- Takie są prognozy.
- No to super! Na miejscu zapytamy Pana Mietka jak tam w nocy wiało i wszystko będzie jasne, a masz rakiety?
- heh… - Nie wiem kto to jest Pan Mietek, wystarczy mi Twój entuzjazm – pomyślałem.
Nie czekałem na Pana Mietka, ani na przejaśnienie. Po krótkim odpoczynku w schronisku zmotywowany tą prostą oceną warunków (jest w tym ten magiczny irracjonalizm, który jako zgorzkniały racjonalista zawsze świadomie odbieram) dopasowuję ekwipunek  i majestatycznie wychodzę. O tym, że miałem przyjemność rozmawiać z jedną z sióstr Krzeptowskich – właścicielką schroniska w Dolinie Pięciu Stawów zorientowałem się przez przypadek po powrocie, kiedy rzuciło mi się w oczy zdjęcie dwóch uroczo uśmiechniętych dziewczyn prezentowane wewnątrz schroniska w niepozornej gablotce. Mogłem być bardziej rozmowny.
Jak niewiele brakowało abym wrócił po chwili od wyjścia z ciepłego schroniska z podkulonym ogonem trudno mi teraz powiedzieć, doskonale pamiętam jednak wichurę na zewnątrz, która przywitała mnie solidną garścią zmrożonego śniegu prosto w twarz. Natychmiastowy powrót nie miał jednak żadnego sensu. Spacer wzdłuż brzegu stawów nie wymaga niczego prócz odrobiny chęci a ja w górach nie byłem już dwa miesiące. Nawet takie góry z zawianą, nieprzyjemną aurą są dla mnie w tym momencie ucieczką i satysfakcją. Maszeruję więc bez sprecyzowanego celu niewyraźnym  śladem co chwila zapadając się po kolana w śniegu. Jest jednak coś, co dodaje mi otuchy. Wiatr z każdą chwilą słabnie, kolejne podmuchy nie niosą już tyle śniegu co na dzień dobry po wyjściu ze schroniska. Co więcej znad Szpiglasowej Przełęczy przez coraz rzadsze chmury zaczyna wyraźnie przebijać się słońce.

Pierwszy przebłysk słońca nad Szpiglasową Przełęczą nie wyglądał zbyt obiecująco..

 Jest coś osobliwego w tym słonecznym spojrzeniu. Bywa, że wyłoni się na chwilę zza chmur i wiesz, że masz szczęście gdy nie skrywa cię akurat cień skał. Innym razem to pozornie nieśmiałe spojrzenie nie opuszcza już do końca dnia. To się po prostu podświadomie czuje. I ja czułem tak w tamtym momencie dlatego musiałem spróbować swoich sił i dać sobie szanse wznieść się nieco wyżej ponad ten zimowy krajobraz. Po kilku minutach znad Szpiglasa uśmiecha się słońce jednak Kozi Wierch ciągle ponury, okryty kłębem ciemnych chmur. Podejście do jego południowych stoków uparcie toruję w grząskim śniegu zapadając się już nawet po pas. Pamiętam jeden moment, kiedy stopa przy takiej okazji zaklinowała mi się między skałami. Wystarczyło się tylko jeszcze przewrócić na lewy lub prawy bok i pozamiatane. Dużo w tym przypadku.

Masyw Koziego Wierchu z Piątki

Jedna z ważniejszych zasad zimowej turystyki w warunkach zagrożenia lawinowego mówi, że należy unikać wklęsłych formacji (żleby, depresje) wybierając wypukłą rzeźbę terenu. Prostota na papierze w praktyce lubi się komplikować. Po chwili namysłu wybieram prawą (orograficznie) stronę Szerokiego Żlebu zapewniając sobie w razie godziny L niezłe widowisko przelatujące tuż po mojej prawej ręce. Z wiarą i nadzieją, że beze mnie. Stok stawia się coraz stromiej chociaż każdy kto był na Kozim wie, że nie ma tragedii. Na wysokości 2000 m n.p.m. zakładam raki aby nie ześlizgnąć się bezmyślnie. Dalsza droga wiodła przez mękę, na skutek inwersji termicznej śnieg w wyższych partiach zapadał się jeszcze dotkliwiej. Gramolę się przy tym mozolnie metr po metrze z nadzieją, że nikt nie obserwuje tego żałosnego widowiska z dołu. Słońce operuje coraz wydajniej, stok staje się coraz stromszy, śnieg traci na stabilności, zsuwa się i ku mojemu przerażeniu właściwie zakopałem się w tym miejscu. Już wiem, że w ten sposób nic dalej nie osiągnę. Trawersuję z duszą na ramieniu do najbliższej skalnej grzędy obserwując jak grudy śniegu spod moich stóp rozpędzają się w jedynym słusznym z punktu widzenia praw fizyki kierunku. Ja staram się przy tym trochę pofilozofować i idę w poprzek. Robię wielki krok nad szczeliną przy skałach zawierzając wszystko ząbkowanemu ostrzu czekana i wspinam się na wąską grzędę. Mój wysokościomierz wskazuje 2247 m. Jaka szkoda byłoby utknąć tu, zrezygnować. Grzęda jest stroma ale dobrze urzeźbiona. W wielu miejscach zalega nawiany śnieg jednak głównie to podróż po skałach tak dla odmiany. Kolejny raz uświadamiam sobie jak wiele kontrastu mają w sobie turystyka letnia i zimowa.  Zamiast iść względnie łatwą drogą wybieram jakieś skalne trudności tylko dlatego, że w tym śniegu po prostu się nie da. Dużo przypadku. Taka jest zima, nie wszystko zależy od ciebie.  Zimowa lekcja pokory dopadnie każdego, kto zapragnie jej piękna w górach. Najprostszy szlak może okazać się nie do przejścia. Na grzędzie zakładam kask, zostawiam cały zbędny ekwipunek i uzbrojony tylko w ostre zęby raków i dziób czekana wspinam się na najwyższy punkt (po drodze przyjdzie jeszcze zmierzyć się ze śniegiem), który według mojego zegarka ma 2289 m n.p.m. Może chmur nad Słowacją, nad Zakopanem również przelewają się obłoki a wszystko u moich stóp. Tylko Tatry czyste, proste, pięknie wyostrzone wyjątkową przejrzystością powietrza patrzą na mnie z co śmielszych wierchów z góry.

Wielki Staw w ciekawej mozaice

Nie zostaję tu jednak na długo. Kolejny raz dopada mnie to uczucie, boję się zejścia, chcę mieć to już jak najszybciej za sobą. Wspinając się w górę zawsze powtarzam, że po prostu spróbuję. Może to objaw schizofrenii ale rozmawiam z sobą, zastanawiam się nad czymś albo dyktuję kolejne strony jakiejś książki, której nigdy nie napiszę.  Jeden z rozmówców zdecydowanie nie pozwala mi stchórzyć przed czymś czego jeszcze nie doświadczyłem. Z zejściem jest inaczej. Tutaj nie ma wyboru, nie zostanę tu przecież nawet jeśli mam przed sobą najpiękniejszy krajobraz jaki mogę sobie wyobrazić. Nie odlecę, nie zaczepię się chmur. Muszę po prostu stąd zejść, na grzędę, po plecak i w dolinę. Schodzenie tą samą grzędą nie było łatwą decyzją jednak śnieg nie wzbudzał mojego zaufania. Przynajmniej przez kilkadziesiąt metrów wszystko będzie w moich rękach. Z duszą na ramieniu (moja ocena to taternicka I) w eksponowanym terenie niemal bez marginesu błędu ostrożny krok po kroku, raz twarzą w dół, to znów do stoku z wielką tęsknotą zbliżam się do plecaka. W jednym miejscu raki przeszkadzają, w innym ratują sytuację jednak jeden nieprecyzyjny ruch sprawia, że pisząc te słowa boli mnie kilka części ciała. Co ciekawe nie zrobiło to wówczas na mnie praktycznie żadnego wrażenia, teraz tym bardziej jestem daleki od traumy. Nawet dobrze nie pamiętam co właściwie się stało, że zsunąłem się dwa, trzy metry lądując boleśnie na skalnej półce. Miałem wrażenie pewnego oparcia jednak nogi bezwładnie wyjechały mi w dół jakbym tylko wmówił sobie, że na czymś stoję.  Ledwie zdążyłem stępić cokolwiek ostrze czekana automatycznie hamując i już byłem piętro niżej. Zawsze zastanawiałem się jak to jest, kiedy tam na górze traci się kontrolę jednak tym razem zanim na dobre jej się pozbyłem boleśnie postawiła mnie z powrotem na nogi. Przypadek. Nie zmienia to jednak faktu, że jeszcze kilkanaście metrów w dół i z wielką ulgą otwieram plecak. Czas na łyk ciepłej herbaty z pigwą, kilka zdjęć i właściwie dopiero teraz dostrzegam jakim błękitem oblało się dzisiaj niebo. Wydaje mi się to wprost kosmiczne, chyba nigdy nie widziałem takiego błękitu jakby niestłumiony niczym kolor wszechświata (chociaż tak naprawdę jest czarny). Niżej ostro rysują się tatrzańskie szczyty, w tym jeden, ulubiony dumnie prezentuje profil północnych urwisk. Jak tu pięknie, jaka ulga.







wtorek, 15 października 2013

W poszukiwaniu Tomkowej Jaskini

Jaskinia, nawet najmniejsza, wydrążona w krystalicznym granicie to prawdziwa perełka. Ta, o której myślę ma maksymalnie 2,5 m wysokości, nie więcej niż 7 m długości i znajduje się na wysokości ok. 2300 m n.p.m. (z dużym przybliżeniem) w wschodnich zboczach masywu Niżnich Rysów. Taternicy, którzy z jakiegoś powodu znajdą się w tym miejscu po zmierzchu z pewnością chętnie wykorzystają ją jako schron ze względu na wygodne, ziemiste podłoże i niezawodny dach nad głową. Z powodzeniem zmieści się tam cała rodzina. Poszukiwanie Tomkowej Jaskini to wyprawa, która łączy w sobie wejście na trzeci pod względem wysokości szczyt Polski oraz możliwość odwiedzenia tego unikatowego, mało znanego miejsca. A zatem… w drogę!

Z Tomkowej Jaskini
Aktualizacja:
07.2016
// Po kilku latach ponownie odwiedziłem Tomkową Jaskinię. W czasie deszczu w środku jest sucho, wilgoć zbiera się jedynie z powietrza i nie stanowi istotnej niedogodności. W najwygodniejszej części jest ok siedem miejsc noclegowych. Chroni przed wiatrem ale nie ma wyraźnej izolacji termicznej. Jaskinia jest na wysokości ok 2375 m n.p.m. dla zainteresowanych mogę podać współrzędne GPS. Z satysfakcją stwierdzam, że w środku oraz w bezpośredniej bliskości jest utrzymana czystość - tak trzymać! //

Na wstępie krótka uwaga na temat samej góry. Niżnie Rysy stanowią część bocznej grani Tatr Wysokich, która rozdziela Dolinę Rybiego Potoku od Doliny Białej Wody (ściślej jej odgałęzień) po słowackiej stronie granicy. Szczyt pięknie prezentuje się z rejonu Morskiego Oka oraz Czarnego Stawu, gdzie często mylony jest z bardziej znaną imienniczką ze względu na złudzenie optycznej wyższości. Dlatego też śmiem twierdzić, że dla większości turystów przybywających nad Morskie Oko to właśnie Niżnie Rysy są najwyższym szczytem Polski. Dawniej szczyt nazywano Turkiem ze względu na domniemane podobieństwo do Turczyna w turbanie. Nie mam zamiaru rozprawiać nad etymologią, nie mam dostatecznej wiedzy ale każdy, kto będzie podziwiał ten szczyt z pobliskich Rysów niech pomyśli o nakryciu głowy jazdy tatarskiej z filmu pt.Ogniem i mieczem.  Może to jednak Tatar?

Zarys drogi na szczyt z perspektywy Czarnego Stawu
Zarys drogi na szczyt z perspektywy szlaku na Rysy (z grzędy)

Pan Leszek Jaćkiewicz tak opisuje najłatwiejszą drogę wejścia na szczyt:

"To najłatwiejszy i najkrótszy sposób wejścia na szczyt od znakowanego szlaku wiodącego na Rysy. Skala trudności "0", czyli "bardzo łatwo". Czas przejścia ok. 1 godz. 15 min.

Szlakiem wiodącym na Rysy dochodzimy aż w pobliże początku wyraźnej grzędy Rysów widocznej z lewej strony (od Czarnego Stawu ok. 1 godz. 45 min). Jakieś 150 m przed grzędą skręcamy ze ścieżki w lewo na piarżyste zbocze, poorane ściekami wód i ciągnące się w górę ku wsch. na lewo od wspomnianej grzędy. Zboczem tym w górę z odchyleniem w lewo do płytkiego, szerokiego, piarżystego żlebu, spadającego z przełączki między głównym a pd. wierzchołkiem Niżnich Rysów. Żlebem tym w górę, a następnie szerokim łukiem w lewo po złomach wprost na główny wierzchołek Niżnich Rysów" 

Chyba najlepsze miejsce na zejście ze szlaku prowadzącego na Rysy jest zaznaczone kopczykiem ułożonych kamieni po lewej stronie szlaku zaraz po przejściu pierwszych łańcuchów. W tym miejscu skręcamy w lewo i dość niewyraźną ścieżką kierujemy się w stronę szerokiego żlebu w kierunku lewo skos (ścieżka szybko zanika i nie ma sensu jej odszukiwać). Drugie zdjęcie prezentujące drogę zostało zrobione w okolicy tego miejsca (nieco wyżej). Podejście jest łatwe i sprawny turysta nie powinien mieć problemu z obraniem własnej drogi na szczyt. Trzeba przy tym zaznaczyć, że droga nie jest przyjemna, do pokonania kilkaset metrów mocno "piarżystego" żlebu. Z wierzchołka ciekawie prezentują się Mieguszowieckie Szczyty, Rysy oraz efektowna Galeria Gankowa. Dobrze widać również piramidę Lodowego Szczytu, Czerwone Wierchy a aby wypatrzeć Morskie Oko należy przejść granią na nieco trudniejszy, północy wierzchołek. Widok jest niepowtarzalny.

Efektowna Galeria Gankowa
Widok ze szczytu Niżnich Rysów (w oddali Lodowy Szczyt)
Widok na Mieguszowieckie Szczyty i Czerwone Wierchy
Po wypełnieniu progowego poziomu satysfakcji obcowania ze szczytem przychodzi czas na ostatnią i zarazem najbardziej tajemniczą część wyprawy. Unikatowa Tomkowa Jaskinia czeka po słowackiej stronie. Aby bezpiecznie do niej trafić należy zejść żlebem, który opada z przełęczy między głównym a południowym wierzchołkiem w kierunku wschodnim (na Słowację) jakieś 50 m w dół (zejście na początku po skałach, łatwo lecz nie bez trudności), tam gdzie zaczyna się trawa otwiera się mała jaskinia po prawej (orogr.) stronie żlebu. Gratulację dla każdego, kto świadomie ją odnalazł. O dobrym obyczaju zachowania czystości chyba nie muszę nikomu przypominać. Mimo że zejście tą samą drogą nie jest już tak atrakcyjne z pewnością należy do najbezpieczniejszych wariantów. O innych można poczytać w przewodnikach taternickich. Powodzenia.


Poziomice nie są dokładne ale oznaczenie szlaku, wierzchołków i umiejscowienie jaskini wygląda dobrze.

poniedziałek, 14 października 2013

To nie przypadek. Mieguszowiecka Grań.

Zbliżenie na Mieguszowiecką Grań.
To nie przypadek, że na miejsce naszego chrztu taternickiego wybraliśmy Mieguszowiecką Grań. Gmach skalny mięguszowieckich szczytów przytłacza swoim ogromem co wrażliwszych turystów przed Morskim Okiem. Z tego miejsca przed schroniskiem wydają się zupełnie niedostępne, groźne a jeśli jakiś kolorowy, ruchliwy punkt nagle wychyli się wysoko zza grani rozsądek każe nie dawać wiary, to nie może być człowiek. Być może  dlatego same szczyty zostały odhaczone stosunkowo późno w kalendarzu pierwszych wejść tatrzańskich, szczególnie mając na uwadze bliskość Morskiego Oka. Zanim jednak znajdziemy się na efektownej, eksponowanej grani  przenieśmy się w inne miejsce.

Tatry Bielskie z Rusinowej Polany
W piątkowy wieczór na Rusinowej Polanie nie ma żywej duszy gdy słońce ostatnim, zachodzącym już  tchnieniem ogrzewa tatrzańskie wierchy. Patrzę jak dogasają wokół czerwone zbocza i czuję tą nieoznaczoną ciszę. Kiedy wszystkie szmery  wypełniają  górskie doliny na pewnej wysokości rodzi się cisza której nie da się nie usłyszeć  albo przeoczyć. Czułem jak te chwile przenikają spokojem, codzienność była lata świetlne za mną tak jakby w tym miejscu kończył się mój codzienny świat. To najwyżej położone miejsce wypasania owiec w TPN pozwala nam również spojrzeć na szczyty, które fascynują nas już od dawna a jutro chcemy postawić tam nasze ciekawskie stopy. Nie da się przy tym udawać, że nie są zaśnieżone w górnej partii, że to bez znaczenia. Stojąc ze wzrokiem skierowanym ku południu wypowiadam jedno banalne pytanie: Filip, boisz się?
- Jeszcze nie.

Przy Czarnym Stawie
Mimo, że następnego dnia w co trudniejszych miejscach przestrzeń wypełniały nasze głośne komendy „asekuruję” „luzuj” itd., ciągle czułem w sobie dotkniecie ciszy i spokoju z polany. Zanim jednak znaleźliśmy się na rozgrzanej słońcem grani musieliśmy stawić czoła oblodzonym, północnym zboczom Mieguszy. Kiedy lód skrzętnie wypełnia wszelkie szczeliny w blokach skalnych wspinanie nawet w pozornie łatwym terenie wymaga koncentracji. Tak to już bywa, że lód jest właśnie tam gdzie chciałoby się postawić stopę. Jeden nonszalancki  krok może skończyć się groźnym poślizgnięciem, upadkiem i kto wie czym jeszcze. Szuka się wówczas jakiś obejść, miejsc czasem nieco trudniejszych lub bardziej eksponowanych ale jednocześnie z niezachwianym współczynnikiem tarcia. Kiedy nie ma takiej możliwości wyjmujemy raki z grymasem na twarzy. Prawie dokładnie o godzinie dziesiątej meldujemy się na Przełęczy pod Chłopkiem. Słońce operuje pracowicie, prawie nie czuje się wiatru i ta wspaniała czystość, przejrzystość powietrza. Jednym słowem pogoda jest idealna.
Oblodzenia na szlaku

Na Kazalnicy Mieguszowieckiej
Hinczowy Staw z MPpCh

Uwielbiam patrzeć jak pięknie srebrzy się Hińczowy Staw, który prezentuje się stąd w całej okazałości. Nie tracimy czasu i kierujemy się południowymi zboczami na Czarny Szczyt. Niespecjalnie przejmując się opisem drogi wybieramy jeden ze stromych żlebów między żeberkami jako windę do grani i na najwyższą skałę. Z widokiem, który prezentuje nam szczyt jest trochę jak z szczęściem. Kiedy patrzymy gdzieś w dal, próbując zagarnąć wzrokiem jak najwięcej wierchów okaże się, że jest wiele obszerniejszych i łatwiej dostępnych panoram w Tatrach. Rozczarowanie? Nie, pod warunkiem, że spojrzy się bliżej. Tu blisko, pod naszymi stopami w niepowtarzalnej pozie prezentują się Czarny Staw i Morskie Oko. Prawdziwe piękno.

Widok z Czarnego

 Po kilkudziesięciu minutach znów jesteśmy na przełęczy, w między czasie ze strony Doliny Hinczowej dochodzi kilku Słowaków. Rodaków, którzy szli za nami od Czarnego Stawu wystraszyły  zapewne oblodzenia. Po krótkim posiłku zaczynamy przygotowywać się do właściwej graniówki. Lina, uprzęże, kaski, pętle, kostki itd., wszystko musi znaleźć odpowiednie miejsce na ciele wspinacza, potem w drogę. W zasadzie niemal od początku stosujemy asekurację w celu zdobycia praktyki i zweryfikowania wystudiowanej gdzieś wiedzy. Chociaż nie pierwszy raz mamy z tym do czynienia, tym razem jesteśmy pozostawieni sami sobie. Pozornie prostej i logicznej czynności, jaką jest związanie się liną nie da się odebrać symboliki. Związani na dobre i na złe, tak aby jeden drugiemu mógł uratować zdrowie świadomie nadstawiając swoje. Można modlić się do Anioła Stróża ale gotowość kolegi, który zatrzyma linę albo sam rzuci się na drugą stronę grani aby zatrzymać lot  daje mi więcej pewności. Na temat tej partnerskiej niepisanej umowy będą okazje się jeszcze wypowiedzieć tymczasem wróćmy na grań.  Po pokonaniu pierwszego z trzech wierzchołków doszedłem jako prowadzący do miejsca, które ciągle wspominam z zachwytem. Graniowy ząb skalny na tym odcinku skupia ten ogromny masyw w ostrzu o szerokości kilkudziesięciu centymetrów. Zasypane zmrożonym, twardym jak lód śniegiem gzymsy  ciągnące się nieco niżej po prawej stronie pozwalają mi uwierzyć, że tak będzie lepiej... Ze sprawnością linoskoczka (bynajmniej nie tego z opowieści Zaratustry) robię śmiały krok w powietrzu i momentalnie łapię równowagę w nowym, szalonym punkcie podparcia. Stoję teraz wyprostowany w pozycji, w której jedna stopa trzyma się na krawędzi po południowej stronie masywu, kiedy druga niemal zwisa nad kilkusetmetrowym urwiskiem ponad Bandziochem. Gdyby nie lina, którą ciągnę za sobą nazwałbym to nieudaną próbą samobójczą. Tymczasem Filip słucha moich entuzjastycznych okrzyków i pewnie jest nieźle zdezorientowany. Za chwilę przyjdzie i pora na ciebie stary, po przejściu kilkumetrowego, spękanego uskoku kawałek dalej zakładam stanowisko asekuracyjne.


 Dalej droga wygląda równie efektownie, przewijanie się wokół ostrza grani w niesamowitej ekspozycji i wspaniałej alpejskiej scenerii sprawia wiele satysfakcji. Można to nawet banalnie nazwać spełnieniem marzeń lub inaczej, osiągnięciem jakiegoś celu, założenia o zmniejszaniu granic, pokonywaniu własnych słabości. To jest to. W pewnym momencie rezygnuję z asekuracji, zwijam linę wokół ciała i ruszam na żywca. W przepaścistym terenie skaczę z bloku na blok, czuję jak skały wrastają mi w skórę i chyba mógłbym za chwilę odlecieć gdyby nie uziemiające pytanie kolegi: Dlaczego w ogóle się nie asekurujemy?
- Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia.
Na co dzień ścisłej asekuracji wymaga tu kilka miejsc jednak zalegający w wielu nyżach i półkach skalnych zlodowaciały śnieg zmienia rozkład trudności. Zamiast delikatnych, zaśnieżonych obejść wybieramy czyste ostrze grani dodając przynajmniej stopień do wyceny drogi. Filip ma rację. Jeszcze kilka odcinków długości liny i stajemy na trawiastym balkonie wetkniętym w grań jak wielkie orle gniazdo. W tym miejscu wiechę ma Pośrednia Ławka – dogodny sposób na stosunkowo bezpieczny powrót. Jeszcze kilka kroków do Igły Milówki jednak nie decydujemy się na zjazd z wykorzystaniem pętli zatkniętych na jej grocie wprost do Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżniej. Przed nami komin Martina - najtrudniejsze miejsce na całej grani. Nie robi to jednak na mnie wielkiego wrażenia. Bardziej boję się schodzenia w ciemnościach oblodzonym Hinczowym Żlebem. Kalkulacja czasu i zdrowy rozsądek każe zamiast „szybkiego” trawersu na najwyższy z Mieguszowieckich Szczytów wracać Drogą po Głazach na przełęcz. To żaden honor pośliznąć się na lodzie i potoczyć bezwładnie po rumowiskach 150 metrów w dół. Na myśl o stosowaniu tam asekuracji czuję dotkliwy niesmak. Znam ten żleb, wracamy. Szkoda mi Filipa, zależało mu aby w końcu stanąć na MSW, był tak blisko, pewnie wolałby darować sobie MSC. Jednak tak jak wspomniałem na początku to nie przypadek, że zaczynamy właśnie w tym miejscu. Wrócimy z pewnością, podobnie jak wracamy do utulnej Roztoki po 14 godzinach drogi.  Następnego dnia wracamy do codzienności ostatni raz oglądając się za siebie na Rusinowej Polanie.  

Na Pośrednim


piątek, 27 września 2013

Powiedz, że się boisz

Jak opisać chwilę, kiedy na żelaznych zębach raków stawiasz swoje życie? Kilkumetrowy trawers na wysokości ponad 2400 m n.p.m. to nie jest dobry moment na takie przemyślenia. Tylko kilka kroków po niepewnym gruncie, szczyt jest już blisko jednak mgła nie pozwala zajrzeć dalej niż kilkanaście metrów w głąb oszronionego, skalnego krajobrazu. Niewzruszona mgła beznamiętnie uświadamia, że miejsce w którym właśnie jestem niczym nie różni się od brzegu Czarnego Stawu nad którym stałem trzy godziny wcześniej. Jeśli chcesz zobaczyć szczyt musisz sam na niego wejść, twoja wola. Nie dziwie się, że Mariusz zrezygnował kilkadziesiąt metrów niżej, nie wszystko jest tu tak oczywiste jak dobrze napięta lina asekuracyjna. Gdyby tylko nas łączyła Mariusz wszedłby na wierzchołek bez problemów. Bez niej pozostaje zwykła kalkulacja, nastrój, dopuszczalny poziom ryzyka w stosunku do jakiejś irracjonalnej motywacji. Wiatr, mróz i wilgotne powietrze ozdabiają skały fantastycznym, krystalicznym szronem. Szczególnie tutaj, w okolicach wierzchołka skąd wiatr niestrudzenie wygania biały puch, można poczuć dotknięcie zupełnie nowej, kryształowej rzeczywistości. Jeszcze kilka przewinięć wśród głazów, kilka kroków w eksponowanym terenie i jestem na szczycie. Zabawię tu tylko kilka minut. Słup graniczny od bloków skalnych odróżnia jedynie regularny kształt graniastosłupa. Z zewnątrz wygląda tak samo po obu stronach, wszak naturze nie da się wytyczyć granic. Słowacki wierzchołek tonie we mgle, ach gdyby tak choć na chwilę chmury opuściły się kilkaset metrów niżej a co śmielsze tatrzańskie szczyty wyrosły ku słońcu. Widmo Brockenu z tego miejsca mogło by pokryć całą dolinkę ale nie tym razem. Żeby zrobić jakieś zdjęcia muszę zdjąć zamarznięte rękawiczki tylko co tu fotografować? Krajobraz przesłania mgła, pozostaje tylko ten fantastyczny szron, który jak się później okazało zdążył już ozdobić moje brwi, rzęsy i włosy. Myśl o spokojnym zejściu pozwala zapomnieć o wszelkich innych troskach, gdy wiatr zaciera nawet najbliższe ślady akademicka rzeczywistość zdaje się być dalej niż na końcu świata..

Słup graniczny na szczycie 2499 m n.pn.m.


 Zakłócenia radiolokacyjne nie mają zbyt wiele wspólnego z górami jednak kiedy walka z nimi zajmuje kolejne długie listopadowe wieczory w człowieku może się coś zagotować. Pracę nad moją inżynierką zacząłem dosyć wcześnie ponieważ wiedziałem, że nie jest to temat, który da się ogarnąć w tydzień czy dwa, nie mam również w zwyczaju wybierania półśrodków czy azymutu na najmniejszą linię oporu. Nie potrafię odróżnić żadnego dnia z października czy listopada 2012 roku. Każdy z nich wyglądał tak samo, akademia, praca inżynierska, sen. W pewnym momencie powiedziałem sobie dosyć, zrób coś co pozwoli zapomnieć o tym wszystkim chociaż przez weekend. Żeby poważnie myśleć o wejściu o tej porze roku na Rysy czy Świnicę trzeba spełnić dwa warunki: pierwszy to możliwość wykorzystania sprzętu takiego jak raki i czekan, drugi to umiejętność posługiwania się nimi. Ja chciałem się nauczyć, dla kolegów „ważniejsza” była praca dyplomowa. Nie pamiętam co się działo w czwartek ale następnego dnia pierwszy raz udaje mi się zasnąć w pociągu, miałem całkiem niezłego kaca i byłem przemęczony – idealny stan na podróż koleją. W Zakopanem rozglądam się za busem chociaż moją uwagę mimowolnie przykuwa  dziewczyna z czekanem jak topór. Jestem pewien, że gdyby należał do jej niższej koleżanki musiałaby go obsługiwać dwoma rękami. Jest szansa, że jedziemy razem do Palenicy i beznadziejną drogę „szosą” umilą mi dwie interesujące wojowniczki. Gdyby tak jeszcze nocować w jednym schronisku… Nie ma tak dobrze,  sympatyczną skądinąd rozmowę kończymy już przy wodogrzmotach. Życzę dziewczynom spotkania niedźwiedzia i w towarzystwie samotnego światła latarki maszeruję do nowego schroniska przy Morskim Oku. Godzina samotnej, wieczornej wędrówki, z nieba zaczyna coraz mocniej sypać drobnym śniegiem kiedy moje buty zostawiają dziewicze ślady na schodach na zewnątrz schroniska. Wchodzę do miejsca przez które latem przewija się tysiące turystów dziennie w oczekiwaniu na wątpliwej jakości posiłki i delektuję się chwilą zupełnego spokoju. W tym momencie nic nie zapowiada lawiny gości, która przebywa tu w sezonie. Oglądam zdjęcia, wyeksponowane przedmioty, kute żyrandole a nawet wzory wyrzeźbione w meblach. Żywej duszy. W końcu jest tu jakiś klimat. Górne piętra budynku bardziej przypominają mi hotel niż górskie schroniska jakie do tej pory poznałem (no może z wyjątkiem Markowych Szczawin). Starszy pan bez zbędnych uprzejmości wskazuję mi pokój i chłodno oznajmia, że nie ma możliwości pozostania na kolejną noc. Szczerze mówiąc ani mi to w głowie, zamierzam odwiedzić niezawodną Roztokę. W pokoju chcąc nie chcąc budzę odpoczywającego mężczyznę. Mariusz przyszedł tu z Doliny 5ciu Stawów a na następny dzień ma takie same plany jak ja. Naturalnym odruchem jest połączenie sił i myślę, że z wzajemnym zadowoleniem. Gość jest dobrze wyposażony, poleca mi swój GPS i ogólnie wydaje się mieć jakieś zimowe doświadczenie. Ja mogę się pochwalić przeczytaniem rozdziału o wspinaczce w śniegu i lodzie z książki Góry Wolność i Przygoda, czyli doświadczenia jakby brak. Następnego dnia deponujemy bagaż w schronisku i ok 6.00 rano pierwszego dnia grudnia wyruszamy na podbój najwyższej góry w Polsce. Ranek jest dosyć chłodny, w ciągu nocy napadało kilkanaście centymetrów śniegu a co najgorsze mgła siedzi już od 1700 m n.p.m. Mogło być lepiej jednak to nie powód, żeby wrócić do łóżka.

Morskie Oko

 Całą drogę do Czarnego Stawu rozmawiamy na różne tematy jednak od razu pocieszam się myślą, że poznałem normalnego, rozsądnego gościa. Kawałek ponad Czarnym Stawem wchodzimy w mleko, widoczność nie przekracza dwudziestu metrów a świeży śnieg przykrył dawne ślady. Cóż przypada nam w udziale wytyczenie własnej ścieżki z nadzieją, że na pewnej wysokości wyjdziemy ponad mgłę. Byłem już wcześniej na Rysach i dobrze wiem, że droga nie jest zbyt skomplikowana. Wystarczy dojść do Buli a następnie skierować się wprost do żlebu i nim cierpliwie podążać w górę by po osiągnięciu grani mieć już tylko kawałek do wierzchołka. Problem w tym, że w tej gęstej mgle nie możemy odnaleźć niczego co przypomina Bulę, dlatego postanawiamy zmienić plan i korzystając z GPS i wysokościomierza dojść wprost do wylotu żlebu. W między czasie sprawdzam różne techniki poruszania się w rakach i chyba nie idzie mi to najgorzej. W końcu jest żleb, ten sam, który z daleka wygląda jak ukośna rysa zacięta w masywie góry. Chociaż błędnie uważa się, że konkretniej tej formacji skalnej Rysy zawdzięczają swoją nazwę to  dzięki niej nie da się nie rozpoznać tego szczytu patrząc z zachodu. Wchodzenie właśnie tym żlebem jest najprostszym sposobem dostania się zimą na szczyt po naszej stronie granicy, niestety przy niepewnych warunkach śnieżnych może być również najszybszą metodą na znalezienie się z powrotem w okolicach Czarnego Stawu. Zalegający, świeży śnieg, który nocą nawiało tu miejscami prawie po kolana  teraz zauważalnie ma ochotę polecieć dalej w dół zgodnie z prawami fizyki. Przypomina mi to mimowolnie o tragedii, która zaczęła się dokładnie w tym miejscu z udziałem licealistów z Tych chociaż wtedy śniegu było o wiele więcej. Wspinaczka lewym (orograficznie) brzegiem żlebu również nie ma szans powodzenia. Pozostaje trawers na grzędę. Pierwszy raz w naszej rozmowie pada słowo odwrót. Śnieg, śniegiem w żlebie ale jak mógłbym usprawiedliwić brak próby sprawdzenia swoich sił na przewianej, zlodowaciałej grzędzie? Jednak trawers. Schodzimy trochę niżej do miejsca gdzie żleb jest najwęższy. Trawersuję jako pierwszy ostrożnie stawiając stopy po niestabilnym podłożu. Jest bardzo stromo, przenoszę ciężar ciała w stronę stoku i w głębi duszy cieszę się, że w tym momencie nie widzę tego co czeka mnie na dole jeśli zacznę się nagle zsuwać wraz z śniegiem. Wpakowaliśmy się w niezłą pułapkę ale już chyba po wszystkim. Wdrapuję się wyżej na płaską, niezbyt stromą płytę i nie patrząc już pod nogi obserwuję jak Mariusz stawia ostatnie kroki w tym niebezpiecznym miejscu. Jest już jedną nogą poza żlebem gdy nagle słyszę dziwny trzask! Co to za dźwięk?!, głuche tąpnięcie i moja lewa stopa bezwładnie wyjeżdża razem z kawałkiem zmrożonego śniegu prawie jak na lodowej krze. Upadam na kolano i odruchowo wbijam czekan przed sobą, nie zsuwam się dalej, nie tracę  równowagi ale gdybym tylko stał bliżej krawędzi płyty, eh. Co by było gdyby. Trudno przypomnieć sobie cokolwiek z takich chwil, są jak sen, który wywarł ogromne wrażenie, mimo że właściwie niewiele się z tego pamięta. Mariusz jest zaniepokojony, pod nim też pękają śniegowe deski. Czuję, że to krytyczny moment dlatego zanim on ostatecznie zdecyduje się na wycof nie tracę czasu i pokonuję kilka metrów trudniejszego terenu. Jest łańcuch! To dobry znak, może uda się poruszać wzdłuż łańcuchów, może nie wszystkie przykryła zimowa aura. Mariusz idzie dalej co bardzo mnie cieszy. Mimo, że większość ułatwień skrywa się pod warstwą śniegu teren nie jest aż tak wymagający. Raki trzymają się pewnie a cała wspinaczka sprawia sporo satysfakcji.


 Jeśli tylko widzę cień nadziei walczę o wyrwanie kolejnych łańcuchów, walę czekanem, szarpię się tylko po to aby mój towarzysz miał większy komfort wspinaczki. Niestety nie zawsze jest to możliwe i w kliku miejscach Mariusz ma problemy z pokonaniem trudności. Chyba nie może do końca zdecydować się na zawieszenie swojego losu na parze raków i czekanie. Motywuję go wskazaniem na jego wysokościomierzu, do szczytu już tylko 80 metrów w pionie jednak jego decyzja jest ostateczna. Ja nie mogę nalegać na dalszą drogę w górę a on nie może tutaj na mnie czekać, mróz i wiatr momentalnie wychłodziłby jego zmęczony organizm. Umawiamy się, że będzie  powoli schodził a ja odpuszczę sobie „podziwianie widoków” ze szczytu i dogonię go podczas zejścia. Patrzę w górę, do grani chyba już niedaleko, robię głęboki oddech i wbijam czekan przed siebie. Takie chwile uzależniają jak narkotyk, cienka linia między satysfakcją i tragedią rysuje się w świadomości niczym grań na niebie. Dopóki mocno trzymam się skały tragedia wydaje się przy tym abstrakcyjna. Przecież nie mogę spaść, nie zabrałem spadochronu. Duże wrażenie zrobiła na mnie książka pt. „Powiedz, że się boisz”. Jakiś głos w mojej głowie powtarzał za niewzruszonym przełożonym, który w książce odpowiada  doświadczonemu pilotowi śmigłowca: „powiedz, że się boisz a już nie będziesz musiał się narażać”, powiedz, że się boisz i zawracaj w doliny. Jasne, że się boję. Za chwilę na zębach raków postawię moje młode życie. Boję się tego trawersu, boję się ekspozycji tuż przed wierzchołkiem, boję się zejścia ale to nie jest najsilniejsze uczucie jakie mną kieruje. Właśnie dlatego tu jestem i chcę iść dalej. 



Mariusz w czasie zejścia



niedziela, 22 września 2013

lęk przestrzeni

Hej poeto skacowany
głos twój odbił piętno w chmurach
Nieugięta wstęga szczytów
jeszcze dziś ma niezły ubaw

Świat wysycha, flesz i uśmiech
Ludzie błądzą po dolinach
W cieniu drzew jak marna ściółka
usychają przy strumieniach

Hej poeto a pamiętasz
Była też pewna dziewczyna
Kiedy strach nie dawał zasnąć
wydawała się być miła

Ludzie czasem nawet krzyczą
Wiatr co drugie słowa nosi
Nieugięta wstęga szczytów
zbyt szalone wysokości

czwartek, 19 września 2013

Stara Orla Perć

Równina nad Przełęczą Krzyżne i Wielbłąd na pierwszym planie

To czy zaciekawiła cię przerywana linia poprowadzona Wołoszyńskim Grzbietem na mapie, czy dowiedziałeś się o zamkniętej części Orlej Perci skrzętnie przygotowując się do przejścia jej dzisiejszego wariantu albo stojąc na Przełęczy Krzyżne zaintrygowała cię wydeptana perć biegnąca dalej na wschód nie ma żadnego znaczenia. Niewątpliwie znaczenia nabiera fakt, że jest to szlak zamknięty, nieoznakowany a obszar którym prowadzi od lat pełni rolę ścisłego rezerwatu przyrody. Wejście tam może być niebezpieczne, może również skończyć się sporym mandatem. Z pewnością jesteś zainteresowany ale pokornie schodzisz z przełęczy na lewą bądź prawą stronę zostawiając tą jedną z ostatnich ostoi zwierząt w polskich Tatrach w spokoju.

Jeśli jednak chcesz wiedzieć jak tam jest być może lektura tego wspomnienia pomoże ci wyobrazić sobie to miejsce dla własnych potrzeb. Nie złamiesz prawa.

Widok w kierunku Koziego Wierchu z równinki nad przełęczą

Jest drugi dzień sierpnia 2013 roku. Późnym popołudniem dwójka młodych mężczyzn prosi napotkanych na przełęczy Krzyżne turystów o wodę, proponują pieniądze. Ludzie chętnie ofiarują resztki, wszak został im tylko powrót do dolin, gdzie wody nie brakuje jednak sami nie mają jej zbyt wiele, ostanie krople. Dzień był upalny, a na szlaku od Koziej Przełęczy po Krzyżne nie było nawet najmniejszego źródła. W tym samym czasie pozostała dwójka na równince powyżej gotuje wodę na herbatę dla pobudzenia odwodnionego ciała. Zostało nam 0,7 l wody i 0,5 l wódki a następnego dnia zamierzamy dokończyć perć tak jak ją wytyczył proboszcz Gadowski. Na zejście w poszukiwaniu źródła na razie nikt nie ma ochoty. Po podziale wody zebranej na przełęczy wyszło 0,7 l na głowę. Żadna arytmetyka nie potrafi porównać tego do zalecanych przynajmniej 2 l napoju jednak nikt nie powiedział, że dalej nie znajdziemy źródła a poza tym droga nie wydaje się zbyt długa.
Zachód słońca z Krzyżne, na pierwszym planie Żółta Turnia.

Noc pod gołym niebem w ruinach dawnego schronu i nikt nie narzeka, że akurat nie ma dachu nad głową. Niebo jest znacznie bliżej, gwiazdy lśnią tak mocno jakby każda z nich chciała zwrócić na siebie jedną uwagę. Szczególnie te, których nie można dostrzec z dolin jarzą się teraz z wzmożonym wysiłkiem czując swoją szansę. Miliony gwiazd, trudno oderwać wzroku nawet jeśli nie jest się studentem astronomii ale zgorzkniałym podchorążym. Miliony gwiazd, ten widok naprawdę robi wrażenie. Na niewygodnych kamieniach trudno wytrzymać do świtu a już na pewno nie da się zaspać na wschód słońca. Pierwsze oznaki świtania stawiają nas na nogi. Wychodzimy na równinę, zajmujemy najlepsze miejsca w tym słynnym amfiteatrze tatrzańskim i czekamy na spektakl światła. Kiedy pierwsze promienie słońca rozświetlają okryte mgiełką doliny z trudem powstrzymuję się  od owacji na stojąco. 

Wchód słońca, na pierwszym planie Wołoszyński Grzbiet
W końcu czas się spakować, dobrze rozłożony ciężar w plecaku ułatwia przeskakiwanie wokół graniowych turni.  Poranny chłód pozwala z większym spokojem myśleć o skromnym zapasie wody, wódka wyparowała gdzieś przy wczorajszym zachodzie słońca.  Mariusz Zaruski odnalazł w kształcie Wołoszyna podobieństwo do sylwetki wielbłąda i taka jest etymologia dawnych nazw kolejnych szczytów i przełęczy grani. Podziwiając ogrom masywu z Doliny Roztoki lub Świstówki trudno zgodzić się z założycielem TOPRu, dopiero widok jaki prezentuje równinka nad Przełęczą Krzyżne każe oddać honor panu generałowi.  Wydrukowany opis szlaku z przewodnika Chmielowskiego wydaje się prosty i zrozumiały aż do samej Polany pod Wołoszynem, nie zapowiada również większych trudności. Czas sprawdzić to w praktyce. Szczerba między Małym a Wielkim Wołoszynem brana od północy jest dobrą okazją do rozciągnięcia się po niewygodnej nocy. Z Wielkiego Wołoszyna należy schodzić ku północy, nieco dalej na zboczach rysuje się niewyraźna perć. Właściwie większość drogi można przejść bezpiecznie po północnej stronie grani lub samą granią niezależnie od tego czy odnalazło się ślady perci czy nie. Nie można jednak pozwolić sobie na ominięcie poszczególnych szczytów, szczególnie Skrajnego Garbu skąd otwiera się niepowtarzalny widok w głąb dolin Roztoki i Rybiego Potoku. 

Widok z Pośredniego Wołoszyna w głąb dolin.

Przez całą wędrówkę towarzyszą nam liczne kozice, które z pewnością mają tutaj swój obszar lęgowy. Mimo, że nie zawsze trzymamy się perci droga idzie nam dosyć sprawnie i po dwóch godzinach jesteśmy już u podnóża Wierchu nad Zagonnym Żlebem. Stąd do potoku na dnie doliny Roztoki niemal tysiąc metrów w pionie, ach gdyby tak mieć skrzydła i poszybować z szaleńczą prędkością nad stromym, zielonym zboczem – to było by coś. Każda mapa podpowiada aby z tego miejsca obejść szczyt po czym opuścić północną stronę grani i po zejściu kilkudziesięciu metrów w dół na południe trawersować dalsze zbocze nad wylotami potężnych żlebów przez kosodrzewinę aż do granicy lasu i tak dalej do polany. My idziemy jednak dalej przez Wierch do kolejnej przełęczy pod Turnią nad Dziadem - tzw. Przełęcz Karbik. Każda mapa odradza zejścia z tego miejsca wprost na północ znakiem wysokich urwisk nad dnem (równicą) doliny Waksmundzkiej. Przypomina to trochę żleb Drege’a, początkowo łatwe trawiaste zejście staje się coraz bardziej strome aż w końcu obrywa się widowiskowym urwiskiem. Nie jesteśmy samobójcami, w znacznie bliższej dolinie Waksmundzkiej szumi potok z chłodną, dobrze natlenioną wodą a my zamierzamy po prostu tam się znaleźć korzystając z możliwie szybkiego i bezpiecznego zejścia. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Na początku obniżamy się trawiastym zboczem, potem sypkim żlebem, a  kiedy ten obrywa się stromym progiem trawersujemy do drugiego, coś na kształt rynny korozyjnej  która okazjonalnie na pewno zamienia się w  potok a z czasem pewnie i wodospad. Dzisiaj jednak prowadzi nas dość wygodnie  po wyschniętych skałach w dół aż do urwiska. Jeszcze kilka zachodów, bywa, że trzeba najpierw zrzucić plecak, gdzieś tam spadają kamienie  jednak w końcu dochodzimy do dna doliny, która w tym miejscu przypomina najeżoną głazami łąkę. Potok jest tuż tuż, potok i słodka woda, którą teraz można delektować się nie znając umiaru. Kiedy byliśmy tam dwieście metrów wyżej w ścianie spędziliśmy kilkanaście minut na napełnieniu kilku małych buteleczek z kropla po kropli sączącego się źródła.  Teraz pijemy ją bezwstydnie, a uzupełnianie zapasów nie ma już żadnego sensu. Dolina Waksmundzka niegdyś była częściej uczęszczana przez turystów, prowadziła nią nawet dogodna droga na najwyższy wierzchołek Wołoszyna a wisząca dolinka po drugiej stronie potoku dawała schronienie zbójom i zbiegom. Dzisiaj jest to miejsce gawrowania niedźwiedzi, które jednakże słysząc nasze niewdzięczne głosy zwyczajnie nie chcą na nas patrzeć. Nie mamy również żadnego jedzenia a głód w naszych żołądkach mógłby okazać się groźny dla tych tłustych, wielkich zwierząt. Trochę szkoda ale nie jesteśmy tu proszonymi gośćmi. Najprościej i najwygodniej schodzi się samym strumieniem przeskakując z głazu na głaz. Po drodze tylko jeden imponujący próg na którym zawiesił się kilkunastometrowy wodospad Młyn, który należy obejść po prawej stronie. 
Krok po kroku, głaz po głazie zbliżamy się do czerwonego szlaku zatrzymując się raz po raz przy stanowiskach borówek, w ogóle ta dolina to jeden wielki borówkowy raj. Gdzie się nie obejrzysz tam dorodne borówki, jest pysznie.
Wodospad Młyn w Dolinie Waksmundzkiej

Dojście do szlaku kończy naszą wycieczkę śladami kawałka historii, śladami dawnych turystów i już prawie zapomnianych, zakazanych miejsc na grzbiecie ogromnego Wołoszyńskiego Wielbłąda. Szkoda, że turystów jest aż tylu w porównaniu do rozmiaru Tatr. Szkoda, że takie miejsca muszą być zamknięte gdy aż strach pomyśleć jak setki ludzi dziennie rozdeptuje tą grań i samotną dolinę, gdzie podziałyby się wówczas zwierzęta? Jak zamienić Tatry z powrotem w miejsce cichych wędrówek i śmiałych przejść bez przypadkowości, gwaru i spędu. Bez mody na góry lecz z fascynacji, nie dla samych zdjęć ale dla przeżyć. 

Uczestnicy

poniedziałek, 16 września 2013

Lina

Wspinam się z codzienności pod górę
bez obawy, jak spadnę to spadnę
odnajdą mnie na dnie pustej doliny
moje ciało otulą skały.
Wspinam się z codzienności pod wiatr
trudno, jak spadnę to spadnę
zanim zginę
pomyślę o swojej dziewczynie
a jeśli jednak zacznę się bać?
Wspinam się z codzienności do miłości
do ciebie pod górę, pod wiatr
jęk zawodu, odpada niepotrzebna lina
szorstki świst zamiast dłoni
dotyka mych skroni
szorstki szept wiatru,
to naiwne złudzenia
o uczuciach twardszych niż skała
tam na dnie leżą słowa i złamane sumienia
i lina zerwana między nami.

środa, 11 września 2013

Mała Fatra, jak to było?


Wycieczka na Małą Fatrę była dla mnie wycieczką w nieznane z dwóch powodów. Po pierwsze do opisywanego majowego weekendu Słowację znałem jedynie z granicznych szczytów Tatr, był jeszcze Janosik ale serial o nim i tak powstał w Polsce, więc nie miałem nadziei na poznanie czegoś znajomego. Okazało się, że jednak z tym Janosikiem było coś na rzeczy ale o tym później. Drugim powodem był fakt niedostatecznie odrobionej pracy domowej z topografii i tak naprawdę nie wiedziałem czego mam się tam spodziewać. Dlatego też, Mała Fatra zaczęła się dla mnie już w Zwardoniu, dokąd można dojechać pociągiem z Katowic. Tam wygodnie jest przesiąść się (przejść na drugi tor) do wagonu z napisem Železnice Slovenskej Republiky (ŽSR), którym dojeżdża się do miasta Zilina.  Tu otwierają się przed turystami większe możliwości. Ponieważ my zaplanowaliśmy przejście zarówno Luczańską, jak i Krywańską część Małej Fatry, wyjechaliśmy z Ziliny autobusem – następny przystanek Fackovske sedlo (droga nr 64).

Na tej przełęczy Mała Fatra rozpoczęła się na pewno dla Basi, która była pomysłodawcą i niezawodnym organizatorem tej wyprawy (gdzie zaczęła się dla reszty, trudno powiedzieć). Stopy prowadzą nas na pomarańczowy szlak prowadzący na majestatyczny Kl’ak (1352 m). Trzeba przyznać, że z tej perspektywy góra prezentuje się naprawdę wybitnie, jej wierzchołek urywa się w kierunku południowym i zachodnim kilkudziesięciometrowymi pionowymi ścianami, solidny wapień. Na samym początku mijamy schodzącego turystę, zabawne ‘ahoj’, nie spodziewałem się, że przyjdzie mi czekać tak długo aby usłyszeć je ponownie. Szlak początkowo prowadzi dosyć łagodnie przez las aby po pewnym czasie postawić się stromo aż do Ravenskiego sedla (1205 m), gdzie wychodzimy na pierwszą małą fatrę, co oznacza dosłownie małą łąkę. Jest to dobry odcinek na wytrzeźwienie po przyśpieszonej alkoholem podróży. 
Słońce ma się już ku zachodowi a my dalej tym samym kolorem w stronę naszego pierwszego noclegu u stóp Kl’aka. Należy docenić Słowaków, za to że budują i utrzymują w wielu ciekawych regionach małe chatki, przeznaczone dla turystów, myśliwych, dla każdego, kto z jakiegoś powodu znajdzie się w tym miejscu. W pierwszym szeregu takich miejsc stoi utulna chatka Javorinka pod Kl’akiem. Odnalezienie jej po zmroku nie jest najprostsze dlatego zamieszczam praktyczną wskazówkę. Po wejściu na zielony szlak idziemy nim śmiało natrafiając na niewielką polankę po prawej stronie, chciałoby się powiedzieć – to musi być tu, jednak cierpliwości. Mijamy pierwszą polankę, szlak zmienia kierunek ku północy, obniża się znaczniej, aż dochodzimy do kolejnej polanki skąd w prawo odbija ‘delikatna’ ścieżka. Nią kierujemy się w głąb polany, kilkaset metrów dalej zarośnięta polana otwiera się dużo wyraźniej, to już tutaj, nieco wyżej na skraju lasu stoi niepozorna chatka, która w środku skrywa niesamowity klimat. Znajdujemy tam piecyk, dziesiątki świeczek, stolik, prycze, oraz dużo różnych innych ciekawych przedmiotów. Myślę, że dla dwojga byłaby to niezapomniana noc, my zawitaliśmy tam w piątkę i również było wesoło.


 Ranek przywitał nas wietrzną pogodą, kierujemy się z powrotem do szlaku na Kl’aka. Uwaga na żmije!


Ze szczytu roztacza się rozległa panorama jednak mała przejrzystość powietrza nie zaprasza nas na dłuższy postój. Dalej czerwonym szlakiem, Horna Luka – 8 h. Luczanka część Małej Fatry, czyli ta, w której właśnie się znajdujemy przypomina Bieszczady. Szlak prowadzi od szczytu do szczytu bukowym lasem, czasem, bliżej wierzchołka, wychodząc na małą łąkę (patrz połonina), skąd otwiera się rozległy widok. Jest tu jednak coś, czego Bieszczadom zaczyna brakować. To spokój. Cały dzień nie spotykaliśmy nikogo, żadnej infrastruktury oprócz szlakowskazów i krzyżów na niektórych szczytach. Zanim ktoś zaprotestuje zaznaczę, że to główna grań. Przyroda ma się świetnie muśnięta jedynie smukłym, często niewyraźnym szlakiem z wyblakłą, czerwoną farbą. Wśród kilku szczytów w paśmie od Kl’aka do Hornej Luki, gdzie planowaliśmy spędzić noc, jeden szczególnie zapadł nam w pamięci. Nazywa się Hnilicka Kycera (1218 m) i już na mapie wydaje się stromy. W połączeniu z dość niestabilnym, wiosennym podłożem na trasie szlaku stał się dla nas najstromszym wspomnieniem z całego pobytu w tej części Karpat o wdzięcznym przydomku „Stromy Skurwiel”. Warto wpisać do książki na szczycie swój czas mierzony od ołtarza na przełęczy, ja przeszedłem ten fragment szlaku w 18 minut i uważam, że jest to nieoficjalny rekord Polski J Na południowo – wschodnim zboczu Hornej Luki (1299 m) znajduje się kolejna fantastyczna chatka dostępna dla turystów. 

 Wydaje się starsza od Javorinki, nazwa Grand Hotel Partizan pobudza wyobraźnie ale nie doszukałem się ciekawostek o historii tego miejsca. Faktem jest, że można do niej w prosty sposób dotrzeć wybierając wschodni wariant zielonego szlaku na szczycie Hornej a następnie odbijając w lewo przed granicą lasu w dobrze widoczną perć. Latem jest tam nieoceniona możliwość kąpieli w pomysłowo zagospodarowanym źródle tuż przy chatce. Ze środka Grand Hotelu bije niepowtarzalny klimat i zapach starej pościeli, którą od razu radzę wynieść na zewnątrz. Łóżko sprytnie się rozkłada a po rozpaleniu piecyka i zapaleniu świec liczba gwiazdek standardu hotelowego lawinowo rośnie i jest naprawdę przyjemnie. Szczęśliwy traf chciał, że mogliśmy zostawić tam  znalezione na szlaku poroże (prawdopodobnie należące wcześniej do kozła), które idealnie sprawdzało się do ryglowania drzwi od zewnątrz. Ciekawe czy to znalezisko, które tak intrygowało Basię jeszcze tam jest. Następny poranek przywitał nas świetną, słoneczną pogodą a cały, nie aż tak długi z założenia marsz umilała perspektywa spożycia zimnego słowackiego piwa w Strecnie. Strecno jest to niewielka miejscowość położona nad rzeką Vah, przez którą przewieszono skromny metalowy most niczym kładkę maźniętą czerwoną farbą umożliwiając turystom dalszą drogę szlakiem. Uroku temu miejscu dodają ruiny dwóch zamków położonych na przeciwległych brzegach rzeki. Można tam zrobić zakupy i zażyć cywilizacji przed drugą częścią Małej Fatry, za noc w przyzwoitym pokoju płaciliśmy 7 albo 8 euro.



Następnego dnia, kiedy znaleźliśmy się na drugim brzegu rzeki byliśmy już w innym rejonie geograficznym, Krywańska Fatra jest znacznie wyraźniej zarysowana w krajobrazie, wyższe szczyty, skały i fantastyczne diery zapraszają. Na razie trzeba jednak nadrobić straconą wysokość, Strecno znajduję się na wysokości około 360 m n.p.m. wejść stąd na Wielki Krywań (1708 m) to wyżej niż z Morskiego Oka na Rysy. Pierwszy dłuższy przystanek zrobiliśmy w schronisku pod Suchym. Zaopatrzeni w wyborną czekoladę studencką czuliśmy się naprawdę świetnie, a sterczący wierzchołek Suchego, który wydawał się naprawdę honorną górą nie robił aż takiego wrażenia w porównaniu z zimnym smakiem Pilsnera (2 euro). Suchy (1468 m) rzeczywiście jest stromy jednak szlak, który prowadzi na szczyt jest dużo wygodniejszy niż w przypadku Stromego Skurwiela. Dla mięczaków jest nawet dostępny trawers samego wierzchołka. Idąc dalej w kierunku Małego Krywania (1671 m) przechodzimy przez coś wyjątkowego, Białe skały są naprawdę interesujące, nagle spod nóg wyrasta wapień i można wspinać się prawie jak w Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Schodząc z Małego Krywania w kierunku większego imiennika dostrzegamy po lewej stronie górę intrygującą, inną niż wszystkie widziane dotychczas. To Wielki Rozsutec (1610 m), perła w grani małofatrzańskiej. 



 Na sam wierzchołek Wielkiego Krywania nie prowadzi znakowany szlak turystyczny ale omija szczyt po północnej stronie jednak decyzja o odpuszczeniu najwyższego miejsca w całym paśmie górskim jest bardzo trudna i w naszym wypadku przerosła wszystkich. Warto.


Snilovskie sedno, przełęcz między Wielkim Krywaniem a Chlebem to wielkie, jak na tamtejsze realia, skrzyżowanie szlaków. W promieniu godziny znajdują się stąd dwa schroniska: pod Chlebem oraz chata Vratna, jeśli ktoś dojdzie tu ze Strecna tak jak my zrozumie, że to najwyższy czas na odpoczynek. My jednak nie wybieramy wygodnych schronisk ale małą chatkę, najmniejszą z dotychczas odwiedzanych. Owa chatka znajduje się na lewym brzegu potoku spadającego niemal z samego Sedla za Hromnym na północnych stokach góry Chleb (nasz sposób na odnalezienie to dojście do dolnej stacji mniejszej kolejki i marsz na azymut około 60°). W chatce są trzy łóżka i..tyle. Na zewnątrz wykombinowaliśmy dosyć solidny piecyk z kamieni, w połączeniu z będącym na wyposażeniu chatki garnkiem i pobliskim potokiem można uzyskać ciepłą wodę do kąpieli.



Tym razem noc nie była dla mnie zbyt ukojna, wejście o piątej rano na piętrową pryczę wydawało się trudniejsze niż przewieszka przed wierzchołkiem Mnicha. Świat jeszcze wirował. Trzeba zaznaczyć, że zejście do tej chatki z grani jest bardzo strome i niewygodne, być może to zadecydowało, że następnego dnia nie wracaliśmy się już do góry ale schodziliśmy do schroniska Vratna trzymając się lewego brzegu potoku. I tutaj uwaga, była to dla nas najbardziej ekstremalna część całej wycieczki, nawet późniejsze śliskie  drabinki nad wodospadami w dierach nie mogły się z tym równać. Jest tam bardzo stromo, podłoże jeździ, trzeba zmieniać brzeg potoku aby przejście w ogóle było możliwe. Od dołu z ciężkim plecakiem niepozorny kawałek może pochłonąć wiele godzin przed ostateczną decyzją o odwrocie, być może większe szanse są drugim brzegiem potoku ale nic na to nie wskazywało. Prawie nad samym potokiem przed Vratną jest symboliczny cmentarz ludzi, którzy swoje życie poświęcili w górach. To nie tylko metalowe tablice ale również zwykłe z kilku kamieni ustawione anonimowe, milczące  pomniki, miejsce godne nawiedzenia. 



 Z dalszej drogi do miejscowości Stefanowa na uwagę zasługują jedynie wygodne leżaki przy schronisku Chata na Gruni. Będąc w Stefanowej nie można już ominąć słynnych Dierów, czyli zespołu głębokich wąwozów wyrzeźbionych przez potok, który spada systemem wodospadów tworząc wyraźne kotły i polerując wapienne skały. Dla turystów udostępniono labirynt złożony z trzech części, Dolne Diery, Górne Diery oraz Nowe (później udostępnione) Diery. Jest to niewątpliwie jedna z największych atrakcji Małej Fatry a odkrywając je trzeba zdać sobie sprawy z faktu, że dużo zależy od poziomu wód w potokach i można się nieźle zamoczyć. Nie mniej jednak infrastruktura szlakowa, czyli system metalowych drabinek i kładek, jest w niezłym stanie. Dolne Diery właściwie kończą przed drogą nr 583, w okolicy turystycznej miejscowości Terchova.

Tutaj kończy się nasza przygoda z Mała Fatrą a widok pomnika Janosika górującego nad miejscowością uświadomił mi, że właśnie wyjeżdżam z miejsca z którym wcześniej nieświadomie a teraz już zupełnie odpowiedzialnie będzie mi się kojarzyć Słowacja. Naprawdę warto tam być i poznawać to miejsce, które ma coś do zaoferowania o każdej porze roku. Szczególnie jeśli ma się takich kompanów jak Basia, Ola, Bartek i Filip.