piątek, 27 września 2013

Powiedz, że się boisz

Jak opisać chwilę, kiedy na żelaznych zębach raków stawiasz swoje życie? Kilkumetrowy trawers na wysokości ponad 2400 m n.p.m. to nie jest dobry moment na takie przemyślenia. Tylko kilka kroków po niepewnym gruncie, szczyt jest już blisko jednak mgła nie pozwala zajrzeć dalej niż kilkanaście metrów w głąb oszronionego, skalnego krajobrazu. Niewzruszona mgła beznamiętnie uświadamia, że miejsce w którym właśnie jestem niczym nie różni się od brzegu Czarnego Stawu nad którym stałem trzy godziny wcześniej. Jeśli chcesz zobaczyć szczyt musisz sam na niego wejść, twoja wola. Nie dziwie się, że Mariusz zrezygnował kilkadziesiąt metrów niżej, nie wszystko jest tu tak oczywiste jak dobrze napięta lina asekuracyjna. Gdyby tylko nas łączyła Mariusz wszedłby na wierzchołek bez problemów. Bez niej pozostaje zwykła kalkulacja, nastrój, dopuszczalny poziom ryzyka w stosunku do jakiejś irracjonalnej motywacji. Wiatr, mróz i wilgotne powietrze ozdabiają skały fantastycznym, krystalicznym szronem. Szczególnie tutaj, w okolicach wierzchołka skąd wiatr niestrudzenie wygania biały puch, można poczuć dotknięcie zupełnie nowej, kryształowej rzeczywistości. Jeszcze kilka przewinięć wśród głazów, kilka kroków w eksponowanym terenie i jestem na szczycie. Zabawię tu tylko kilka minut. Słup graniczny od bloków skalnych odróżnia jedynie regularny kształt graniastosłupa. Z zewnątrz wygląda tak samo po obu stronach, wszak naturze nie da się wytyczyć granic. Słowacki wierzchołek tonie we mgle, ach gdyby tak choć na chwilę chmury opuściły się kilkaset metrów niżej a co śmielsze tatrzańskie szczyty wyrosły ku słońcu. Widmo Brockenu z tego miejsca mogło by pokryć całą dolinkę ale nie tym razem. Żeby zrobić jakieś zdjęcia muszę zdjąć zamarznięte rękawiczki tylko co tu fotografować? Krajobraz przesłania mgła, pozostaje tylko ten fantastyczny szron, który jak się później okazało zdążył już ozdobić moje brwi, rzęsy i włosy. Myśl o spokojnym zejściu pozwala zapomnieć o wszelkich innych troskach, gdy wiatr zaciera nawet najbliższe ślady akademicka rzeczywistość zdaje się być dalej niż na końcu świata..

Słup graniczny na szczycie 2499 m n.pn.m.


 Zakłócenia radiolokacyjne nie mają zbyt wiele wspólnego z górami jednak kiedy walka z nimi zajmuje kolejne długie listopadowe wieczory w człowieku może się coś zagotować. Pracę nad moją inżynierką zacząłem dosyć wcześnie ponieważ wiedziałem, że nie jest to temat, który da się ogarnąć w tydzień czy dwa, nie mam również w zwyczaju wybierania półśrodków czy azymutu na najmniejszą linię oporu. Nie potrafię odróżnić żadnego dnia z października czy listopada 2012 roku. Każdy z nich wyglądał tak samo, akademia, praca inżynierska, sen. W pewnym momencie powiedziałem sobie dosyć, zrób coś co pozwoli zapomnieć o tym wszystkim chociaż przez weekend. Żeby poważnie myśleć o wejściu o tej porze roku na Rysy czy Świnicę trzeba spełnić dwa warunki: pierwszy to możliwość wykorzystania sprzętu takiego jak raki i czekan, drugi to umiejętność posługiwania się nimi. Ja chciałem się nauczyć, dla kolegów „ważniejsza” była praca dyplomowa. Nie pamiętam co się działo w czwartek ale następnego dnia pierwszy raz udaje mi się zasnąć w pociągu, miałem całkiem niezłego kaca i byłem przemęczony – idealny stan na podróż koleją. W Zakopanem rozglądam się za busem chociaż moją uwagę mimowolnie przykuwa  dziewczyna z czekanem jak topór. Jestem pewien, że gdyby należał do jej niższej koleżanki musiałaby go obsługiwać dwoma rękami. Jest szansa, że jedziemy razem do Palenicy i beznadziejną drogę „szosą” umilą mi dwie interesujące wojowniczki. Gdyby tak jeszcze nocować w jednym schronisku… Nie ma tak dobrze,  sympatyczną skądinąd rozmowę kończymy już przy wodogrzmotach. Życzę dziewczynom spotkania niedźwiedzia i w towarzystwie samotnego światła latarki maszeruję do nowego schroniska przy Morskim Oku. Godzina samotnej, wieczornej wędrówki, z nieba zaczyna coraz mocniej sypać drobnym śniegiem kiedy moje buty zostawiają dziewicze ślady na schodach na zewnątrz schroniska. Wchodzę do miejsca przez które latem przewija się tysiące turystów dziennie w oczekiwaniu na wątpliwej jakości posiłki i delektuję się chwilą zupełnego spokoju. W tym momencie nic nie zapowiada lawiny gości, która przebywa tu w sezonie. Oglądam zdjęcia, wyeksponowane przedmioty, kute żyrandole a nawet wzory wyrzeźbione w meblach. Żywej duszy. W końcu jest tu jakiś klimat. Górne piętra budynku bardziej przypominają mi hotel niż górskie schroniska jakie do tej pory poznałem (no może z wyjątkiem Markowych Szczawin). Starszy pan bez zbędnych uprzejmości wskazuję mi pokój i chłodno oznajmia, że nie ma możliwości pozostania na kolejną noc. Szczerze mówiąc ani mi to w głowie, zamierzam odwiedzić niezawodną Roztokę. W pokoju chcąc nie chcąc budzę odpoczywającego mężczyznę. Mariusz przyszedł tu z Doliny 5ciu Stawów a na następny dzień ma takie same plany jak ja. Naturalnym odruchem jest połączenie sił i myślę, że z wzajemnym zadowoleniem. Gość jest dobrze wyposażony, poleca mi swój GPS i ogólnie wydaje się mieć jakieś zimowe doświadczenie. Ja mogę się pochwalić przeczytaniem rozdziału o wspinaczce w śniegu i lodzie z książki Góry Wolność i Przygoda, czyli doświadczenia jakby brak. Następnego dnia deponujemy bagaż w schronisku i ok 6.00 rano pierwszego dnia grudnia wyruszamy na podbój najwyższej góry w Polsce. Ranek jest dosyć chłodny, w ciągu nocy napadało kilkanaście centymetrów śniegu a co najgorsze mgła siedzi już od 1700 m n.p.m. Mogło być lepiej jednak to nie powód, żeby wrócić do łóżka.

Morskie Oko

 Całą drogę do Czarnego Stawu rozmawiamy na różne tematy jednak od razu pocieszam się myślą, że poznałem normalnego, rozsądnego gościa. Kawałek ponad Czarnym Stawem wchodzimy w mleko, widoczność nie przekracza dwudziestu metrów a świeży śnieg przykrył dawne ślady. Cóż przypada nam w udziale wytyczenie własnej ścieżki z nadzieją, że na pewnej wysokości wyjdziemy ponad mgłę. Byłem już wcześniej na Rysach i dobrze wiem, że droga nie jest zbyt skomplikowana. Wystarczy dojść do Buli a następnie skierować się wprost do żlebu i nim cierpliwie podążać w górę by po osiągnięciu grani mieć już tylko kawałek do wierzchołka. Problem w tym, że w tej gęstej mgle nie możemy odnaleźć niczego co przypomina Bulę, dlatego postanawiamy zmienić plan i korzystając z GPS i wysokościomierza dojść wprost do wylotu żlebu. W między czasie sprawdzam różne techniki poruszania się w rakach i chyba nie idzie mi to najgorzej. W końcu jest żleb, ten sam, który z daleka wygląda jak ukośna rysa zacięta w masywie góry. Chociaż błędnie uważa się, że konkretniej tej formacji skalnej Rysy zawdzięczają swoją nazwę to  dzięki niej nie da się nie rozpoznać tego szczytu patrząc z zachodu. Wchodzenie właśnie tym żlebem jest najprostszym sposobem dostania się zimą na szczyt po naszej stronie granicy, niestety przy niepewnych warunkach śnieżnych może być również najszybszą metodą na znalezienie się z powrotem w okolicach Czarnego Stawu. Zalegający, świeży śnieg, który nocą nawiało tu miejscami prawie po kolana  teraz zauważalnie ma ochotę polecieć dalej w dół zgodnie z prawami fizyki. Przypomina mi to mimowolnie o tragedii, która zaczęła się dokładnie w tym miejscu z udziałem licealistów z Tych chociaż wtedy śniegu było o wiele więcej. Wspinaczka lewym (orograficznie) brzegiem żlebu również nie ma szans powodzenia. Pozostaje trawers na grzędę. Pierwszy raz w naszej rozmowie pada słowo odwrót. Śnieg, śniegiem w żlebie ale jak mógłbym usprawiedliwić brak próby sprawdzenia swoich sił na przewianej, zlodowaciałej grzędzie? Jednak trawers. Schodzimy trochę niżej do miejsca gdzie żleb jest najwęższy. Trawersuję jako pierwszy ostrożnie stawiając stopy po niestabilnym podłożu. Jest bardzo stromo, przenoszę ciężar ciała w stronę stoku i w głębi duszy cieszę się, że w tym momencie nie widzę tego co czeka mnie na dole jeśli zacznę się nagle zsuwać wraz z śniegiem. Wpakowaliśmy się w niezłą pułapkę ale już chyba po wszystkim. Wdrapuję się wyżej na płaską, niezbyt stromą płytę i nie patrząc już pod nogi obserwuję jak Mariusz stawia ostatnie kroki w tym niebezpiecznym miejscu. Jest już jedną nogą poza żlebem gdy nagle słyszę dziwny trzask! Co to za dźwięk?!, głuche tąpnięcie i moja lewa stopa bezwładnie wyjeżdża razem z kawałkiem zmrożonego śniegu prawie jak na lodowej krze. Upadam na kolano i odruchowo wbijam czekan przed sobą, nie zsuwam się dalej, nie tracę  równowagi ale gdybym tylko stał bliżej krawędzi płyty, eh. Co by było gdyby. Trudno przypomnieć sobie cokolwiek z takich chwil, są jak sen, który wywarł ogromne wrażenie, mimo że właściwie niewiele się z tego pamięta. Mariusz jest zaniepokojony, pod nim też pękają śniegowe deski. Czuję, że to krytyczny moment dlatego zanim on ostatecznie zdecyduje się na wycof nie tracę czasu i pokonuję kilka metrów trudniejszego terenu. Jest łańcuch! To dobry znak, może uda się poruszać wzdłuż łańcuchów, może nie wszystkie przykryła zimowa aura. Mariusz idzie dalej co bardzo mnie cieszy. Mimo, że większość ułatwień skrywa się pod warstwą śniegu teren nie jest aż tak wymagający. Raki trzymają się pewnie a cała wspinaczka sprawia sporo satysfakcji.


 Jeśli tylko widzę cień nadziei walczę o wyrwanie kolejnych łańcuchów, walę czekanem, szarpię się tylko po to aby mój towarzysz miał większy komfort wspinaczki. Niestety nie zawsze jest to możliwe i w kliku miejscach Mariusz ma problemy z pokonaniem trudności. Chyba nie może do końca zdecydować się na zawieszenie swojego losu na parze raków i czekanie. Motywuję go wskazaniem na jego wysokościomierzu, do szczytu już tylko 80 metrów w pionie jednak jego decyzja jest ostateczna. Ja nie mogę nalegać na dalszą drogę w górę a on nie może tutaj na mnie czekać, mróz i wiatr momentalnie wychłodziłby jego zmęczony organizm. Umawiamy się, że będzie  powoli schodził a ja odpuszczę sobie „podziwianie widoków” ze szczytu i dogonię go podczas zejścia. Patrzę w górę, do grani chyba już niedaleko, robię głęboki oddech i wbijam czekan przed siebie. Takie chwile uzależniają jak narkotyk, cienka linia między satysfakcją i tragedią rysuje się w świadomości niczym grań na niebie. Dopóki mocno trzymam się skały tragedia wydaje się przy tym abstrakcyjna. Przecież nie mogę spaść, nie zabrałem spadochronu. Duże wrażenie zrobiła na mnie książka pt. „Powiedz, że się boisz”. Jakiś głos w mojej głowie powtarzał za niewzruszonym przełożonym, który w książce odpowiada  doświadczonemu pilotowi śmigłowca: „powiedz, że się boisz a już nie będziesz musiał się narażać”, powiedz, że się boisz i zawracaj w doliny. Jasne, że się boję. Za chwilę na zębach raków postawię moje młode życie. Boję się tego trawersu, boję się ekspozycji tuż przed wierzchołkiem, boję się zejścia ale to nie jest najsilniejsze uczucie jakie mną kieruje. Właśnie dlatego tu jestem i chcę iść dalej. 



Mariusz w czasie zejścia



niedziela, 22 września 2013

lęk przestrzeni

Hej poeto skacowany
głos twój odbił piętno w chmurach
Nieugięta wstęga szczytów
jeszcze dziś ma niezły ubaw

Świat wysycha, flesz i uśmiech
Ludzie błądzą po dolinach
W cieniu drzew jak marna ściółka
usychają przy strumieniach

Hej poeto a pamiętasz
Była też pewna dziewczyna
Kiedy strach nie dawał zasnąć
wydawała się być miła

Ludzie czasem nawet krzyczą
Wiatr co drugie słowa nosi
Nieugięta wstęga szczytów
zbyt szalone wysokości

czwartek, 19 września 2013

Stara Orla Perć

Równina nad Przełęczą Krzyżne i Wielbłąd na pierwszym planie

To czy zaciekawiła cię przerywana linia poprowadzona Wołoszyńskim Grzbietem na mapie, czy dowiedziałeś się o zamkniętej części Orlej Perci skrzętnie przygotowując się do przejścia jej dzisiejszego wariantu albo stojąc na Przełęczy Krzyżne zaintrygowała cię wydeptana perć biegnąca dalej na wschód nie ma żadnego znaczenia. Niewątpliwie znaczenia nabiera fakt, że jest to szlak zamknięty, nieoznakowany a obszar którym prowadzi od lat pełni rolę ścisłego rezerwatu przyrody. Wejście tam może być niebezpieczne, może również skończyć się sporym mandatem. Z pewnością jesteś zainteresowany ale pokornie schodzisz z przełęczy na lewą bądź prawą stronę zostawiając tą jedną z ostatnich ostoi zwierząt w polskich Tatrach w spokoju.

Jeśli jednak chcesz wiedzieć jak tam jest być może lektura tego wspomnienia pomoże ci wyobrazić sobie to miejsce dla własnych potrzeb. Nie złamiesz prawa.

Widok w kierunku Koziego Wierchu z równinki nad przełęczą

Jest drugi dzień sierpnia 2013 roku. Późnym popołudniem dwójka młodych mężczyzn prosi napotkanych na przełęczy Krzyżne turystów o wodę, proponują pieniądze. Ludzie chętnie ofiarują resztki, wszak został im tylko powrót do dolin, gdzie wody nie brakuje jednak sami nie mają jej zbyt wiele, ostanie krople. Dzień był upalny, a na szlaku od Koziej Przełęczy po Krzyżne nie było nawet najmniejszego źródła. W tym samym czasie pozostała dwójka na równince powyżej gotuje wodę na herbatę dla pobudzenia odwodnionego ciała. Zostało nam 0,7 l wody i 0,5 l wódki a następnego dnia zamierzamy dokończyć perć tak jak ją wytyczył proboszcz Gadowski. Na zejście w poszukiwaniu źródła na razie nikt nie ma ochoty. Po podziale wody zebranej na przełęczy wyszło 0,7 l na głowę. Żadna arytmetyka nie potrafi porównać tego do zalecanych przynajmniej 2 l napoju jednak nikt nie powiedział, że dalej nie znajdziemy źródła a poza tym droga nie wydaje się zbyt długa.
Zachód słońca z Krzyżne, na pierwszym planie Żółta Turnia.

Noc pod gołym niebem w ruinach dawnego schronu i nikt nie narzeka, że akurat nie ma dachu nad głową. Niebo jest znacznie bliżej, gwiazdy lśnią tak mocno jakby każda z nich chciała zwrócić na siebie jedną uwagę. Szczególnie te, których nie można dostrzec z dolin jarzą się teraz z wzmożonym wysiłkiem czując swoją szansę. Miliony gwiazd, trudno oderwać wzroku nawet jeśli nie jest się studentem astronomii ale zgorzkniałym podchorążym. Miliony gwiazd, ten widok naprawdę robi wrażenie. Na niewygodnych kamieniach trudno wytrzymać do świtu a już na pewno nie da się zaspać na wschód słońca. Pierwsze oznaki świtania stawiają nas na nogi. Wychodzimy na równinę, zajmujemy najlepsze miejsca w tym słynnym amfiteatrze tatrzańskim i czekamy na spektakl światła. Kiedy pierwsze promienie słońca rozświetlają okryte mgiełką doliny z trudem powstrzymuję się  od owacji na stojąco. 

Wchód słońca, na pierwszym planie Wołoszyński Grzbiet
W końcu czas się spakować, dobrze rozłożony ciężar w plecaku ułatwia przeskakiwanie wokół graniowych turni.  Poranny chłód pozwala z większym spokojem myśleć o skromnym zapasie wody, wódka wyparowała gdzieś przy wczorajszym zachodzie słońca.  Mariusz Zaruski odnalazł w kształcie Wołoszyna podobieństwo do sylwetki wielbłąda i taka jest etymologia dawnych nazw kolejnych szczytów i przełęczy grani. Podziwiając ogrom masywu z Doliny Roztoki lub Świstówki trudno zgodzić się z założycielem TOPRu, dopiero widok jaki prezentuje równinka nad Przełęczą Krzyżne każe oddać honor panu generałowi.  Wydrukowany opis szlaku z przewodnika Chmielowskiego wydaje się prosty i zrozumiały aż do samej Polany pod Wołoszynem, nie zapowiada również większych trudności. Czas sprawdzić to w praktyce. Szczerba między Małym a Wielkim Wołoszynem brana od północy jest dobrą okazją do rozciągnięcia się po niewygodnej nocy. Z Wielkiego Wołoszyna należy schodzić ku północy, nieco dalej na zboczach rysuje się niewyraźna perć. Właściwie większość drogi można przejść bezpiecznie po północnej stronie grani lub samą granią niezależnie od tego czy odnalazło się ślady perci czy nie. Nie można jednak pozwolić sobie na ominięcie poszczególnych szczytów, szczególnie Skrajnego Garbu skąd otwiera się niepowtarzalny widok w głąb dolin Roztoki i Rybiego Potoku. 

Widok z Pośredniego Wołoszyna w głąb dolin.

Przez całą wędrówkę towarzyszą nam liczne kozice, które z pewnością mają tutaj swój obszar lęgowy. Mimo, że nie zawsze trzymamy się perci droga idzie nam dosyć sprawnie i po dwóch godzinach jesteśmy już u podnóża Wierchu nad Zagonnym Żlebem. Stąd do potoku na dnie doliny Roztoki niemal tysiąc metrów w pionie, ach gdyby tak mieć skrzydła i poszybować z szaleńczą prędkością nad stromym, zielonym zboczem – to było by coś. Każda mapa podpowiada aby z tego miejsca obejść szczyt po czym opuścić północną stronę grani i po zejściu kilkudziesięciu metrów w dół na południe trawersować dalsze zbocze nad wylotami potężnych żlebów przez kosodrzewinę aż do granicy lasu i tak dalej do polany. My idziemy jednak dalej przez Wierch do kolejnej przełęczy pod Turnią nad Dziadem - tzw. Przełęcz Karbik. Każda mapa odradza zejścia z tego miejsca wprost na północ znakiem wysokich urwisk nad dnem (równicą) doliny Waksmundzkiej. Przypomina to trochę żleb Drege’a, początkowo łatwe trawiaste zejście staje się coraz bardziej strome aż w końcu obrywa się widowiskowym urwiskiem. Nie jesteśmy samobójcami, w znacznie bliższej dolinie Waksmundzkiej szumi potok z chłodną, dobrze natlenioną wodą a my zamierzamy po prostu tam się znaleźć korzystając z możliwie szybkiego i bezpiecznego zejścia. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Na początku obniżamy się trawiastym zboczem, potem sypkim żlebem, a  kiedy ten obrywa się stromym progiem trawersujemy do drugiego, coś na kształt rynny korozyjnej  która okazjonalnie na pewno zamienia się w  potok a z czasem pewnie i wodospad. Dzisiaj jednak prowadzi nas dość wygodnie  po wyschniętych skałach w dół aż do urwiska. Jeszcze kilka zachodów, bywa, że trzeba najpierw zrzucić plecak, gdzieś tam spadają kamienie  jednak w końcu dochodzimy do dna doliny, która w tym miejscu przypomina najeżoną głazami łąkę. Potok jest tuż tuż, potok i słodka woda, którą teraz można delektować się nie znając umiaru. Kiedy byliśmy tam dwieście metrów wyżej w ścianie spędziliśmy kilkanaście minut na napełnieniu kilku małych buteleczek z kropla po kropli sączącego się źródła.  Teraz pijemy ją bezwstydnie, a uzupełnianie zapasów nie ma już żadnego sensu. Dolina Waksmundzka niegdyś była częściej uczęszczana przez turystów, prowadziła nią nawet dogodna droga na najwyższy wierzchołek Wołoszyna a wisząca dolinka po drugiej stronie potoku dawała schronienie zbójom i zbiegom. Dzisiaj jest to miejsce gawrowania niedźwiedzi, które jednakże słysząc nasze niewdzięczne głosy zwyczajnie nie chcą na nas patrzeć. Nie mamy również żadnego jedzenia a głód w naszych żołądkach mógłby okazać się groźny dla tych tłustych, wielkich zwierząt. Trochę szkoda ale nie jesteśmy tu proszonymi gośćmi. Najprościej i najwygodniej schodzi się samym strumieniem przeskakując z głazu na głaz. Po drodze tylko jeden imponujący próg na którym zawiesił się kilkunastometrowy wodospad Młyn, który należy obejść po prawej stronie. 
Krok po kroku, głaz po głazie zbliżamy się do czerwonego szlaku zatrzymując się raz po raz przy stanowiskach borówek, w ogóle ta dolina to jeden wielki borówkowy raj. Gdzie się nie obejrzysz tam dorodne borówki, jest pysznie.
Wodospad Młyn w Dolinie Waksmundzkiej

Dojście do szlaku kończy naszą wycieczkę śladami kawałka historii, śladami dawnych turystów i już prawie zapomnianych, zakazanych miejsc na grzbiecie ogromnego Wołoszyńskiego Wielbłąda. Szkoda, że turystów jest aż tylu w porównaniu do rozmiaru Tatr. Szkoda, że takie miejsca muszą być zamknięte gdy aż strach pomyśleć jak setki ludzi dziennie rozdeptuje tą grań i samotną dolinę, gdzie podziałyby się wówczas zwierzęta? Jak zamienić Tatry z powrotem w miejsce cichych wędrówek i śmiałych przejść bez przypadkowości, gwaru i spędu. Bez mody na góry lecz z fascynacji, nie dla samych zdjęć ale dla przeżyć. 

Uczestnicy

poniedziałek, 16 września 2013

Lina

Wspinam się z codzienności pod górę
bez obawy, jak spadnę to spadnę
odnajdą mnie na dnie pustej doliny
moje ciało otulą skały.
Wspinam się z codzienności pod wiatr
trudno, jak spadnę to spadnę
zanim zginę
pomyślę o swojej dziewczynie
a jeśli jednak zacznę się bać?
Wspinam się z codzienności do miłości
do ciebie pod górę, pod wiatr
jęk zawodu, odpada niepotrzebna lina
szorstki świst zamiast dłoni
dotyka mych skroni
szorstki szept wiatru,
to naiwne złudzenia
o uczuciach twardszych niż skała
tam na dnie leżą słowa i złamane sumienia
i lina zerwana między nami.

środa, 11 września 2013

Mała Fatra, jak to było?


Wycieczka na Małą Fatrę była dla mnie wycieczką w nieznane z dwóch powodów. Po pierwsze do opisywanego majowego weekendu Słowację znałem jedynie z granicznych szczytów Tatr, był jeszcze Janosik ale serial o nim i tak powstał w Polsce, więc nie miałem nadziei na poznanie czegoś znajomego. Okazało się, że jednak z tym Janosikiem było coś na rzeczy ale o tym później. Drugim powodem był fakt niedostatecznie odrobionej pracy domowej z topografii i tak naprawdę nie wiedziałem czego mam się tam spodziewać. Dlatego też, Mała Fatra zaczęła się dla mnie już w Zwardoniu, dokąd można dojechać pociągiem z Katowic. Tam wygodnie jest przesiąść się (przejść na drugi tor) do wagonu z napisem Železnice Slovenskej Republiky (ŽSR), którym dojeżdża się do miasta Zilina.  Tu otwierają się przed turystami większe możliwości. Ponieważ my zaplanowaliśmy przejście zarówno Luczańską, jak i Krywańską część Małej Fatry, wyjechaliśmy z Ziliny autobusem – następny przystanek Fackovske sedlo (droga nr 64).

Na tej przełęczy Mała Fatra rozpoczęła się na pewno dla Basi, która była pomysłodawcą i niezawodnym organizatorem tej wyprawy (gdzie zaczęła się dla reszty, trudno powiedzieć). Stopy prowadzą nas na pomarańczowy szlak prowadzący na majestatyczny Kl’ak (1352 m). Trzeba przyznać, że z tej perspektywy góra prezentuje się naprawdę wybitnie, jej wierzchołek urywa się w kierunku południowym i zachodnim kilkudziesięciometrowymi pionowymi ścianami, solidny wapień. Na samym początku mijamy schodzącego turystę, zabawne ‘ahoj’, nie spodziewałem się, że przyjdzie mi czekać tak długo aby usłyszeć je ponownie. Szlak początkowo prowadzi dosyć łagodnie przez las aby po pewnym czasie postawić się stromo aż do Ravenskiego sedla (1205 m), gdzie wychodzimy na pierwszą małą fatrę, co oznacza dosłownie małą łąkę. Jest to dobry odcinek na wytrzeźwienie po przyśpieszonej alkoholem podróży. 
Słońce ma się już ku zachodowi a my dalej tym samym kolorem w stronę naszego pierwszego noclegu u stóp Kl’aka. Należy docenić Słowaków, za to że budują i utrzymują w wielu ciekawych regionach małe chatki, przeznaczone dla turystów, myśliwych, dla każdego, kto z jakiegoś powodu znajdzie się w tym miejscu. W pierwszym szeregu takich miejsc stoi utulna chatka Javorinka pod Kl’akiem. Odnalezienie jej po zmroku nie jest najprostsze dlatego zamieszczam praktyczną wskazówkę. Po wejściu na zielony szlak idziemy nim śmiało natrafiając na niewielką polankę po prawej stronie, chciałoby się powiedzieć – to musi być tu, jednak cierpliwości. Mijamy pierwszą polankę, szlak zmienia kierunek ku północy, obniża się znaczniej, aż dochodzimy do kolejnej polanki skąd w prawo odbija ‘delikatna’ ścieżka. Nią kierujemy się w głąb polany, kilkaset metrów dalej zarośnięta polana otwiera się dużo wyraźniej, to już tutaj, nieco wyżej na skraju lasu stoi niepozorna chatka, która w środku skrywa niesamowity klimat. Znajdujemy tam piecyk, dziesiątki świeczek, stolik, prycze, oraz dużo różnych innych ciekawych przedmiotów. Myślę, że dla dwojga byłaby to niezapomniana noc, my zawitaliśmy tam w piątkę i również było wesoło.


 Ranek przywitał nas wietrzną pogodą, kierujemy się z powrotem do szlaku na Kl’aka. Uwaga na żmije!


Ze szczytu roztacza się rozległa panorama jednak mała przejrzystość powietrza nie zaprasza nas na dłuższy postój. Dalej czerwonym szlakiem, Horna Luka – 8 h. Luczanka część Małej Fatry, czyli ta, w której właśnie się znajdujemy przypomina Bieszczady. Szlak prowadzi od szczytu do szczytu bukowym lasem, czasem, bliżej wierzchołka, wychodząc na małą łąkę (patrz połonina), skąd otwiera się rozległy widok. Jest tu jednak coś, czego Bieszczadom zaczyna brakować. To spokój. Cały dzień nie spotykaliśmy nikogo, żadnej infrastruktury oprócz szlakowskazów i krzyżów na niektórych szczytach. Zanim ktoś zaprotestuje zaznaczę, że to główna grań. Przyroda ma się świetnie muśnięta jedynie smukłym, często niewyraźnym szlakiem z wyblakłą, czerwoną farbą. Wśród kilku szczytów w paśmie od Kl’aka do Hornej Luki, gdzie planowaliśmy spędzić noc, jeden szczególnie zapadł nam w pamięci. Nazywa się Hnilicka Kycera (1218 m) i już na mapie wydaje się stromy. W połączeniu z dość niestabilnym, wiosennym podłożem na trasie szlaku stał się dla nas najstromszym wspomnieniem z całego pobytu w tej części Karpat o wdzięcznym przydomku „Stromy Skurwiel”. Warto wpisać do książki na szczycie swój czas mierzony od ołtarza na przełęczy, ja przeszedłem ten fragment szlaku w 18 minut i uważam, że jest to nieoficjalny rekord Polski J Na południowo – wschodnim zboczu Hornej Luki (1299 m) znajduje się kolejna fantastyczna chatka dostępna dla turystów. 

 Wydaje się starsza od Javorinki, nazwa Grand Hotel Partizan pobudza wyobraźnie ale nie doszukałem się ciekawostek o historii tego miejsca. Faktem jest, że można do niej w prosty sposób dotrzeć wybierając wschodni wariant zielonego szlaku na szczycie Hornej a następnie odbijając w lewo przed granicą lasu w dobrze widoczną perć. Latem jest tam nieoceniona możliwość kąpieli w pomysłowo zagospodarowanym źródle tuż przy chatce. Ze środka Grand Hotelu bije niepowtarzalny klimat i zapach starej pościeli, którą od razu radzę wynieść na zewnątrz. Łóżko sprytnie się rozkłada a po rozpaleniu piecyka i zapaleniu świec liczba gwiazdek standardu hotelowego lawinowo rośnie i jest naprawdę przyjemnie. Szczęśliwy traf chciał, że mogliśmy zostawić tam  znalezione na szlaku poroże (prawdopodobnie należące wcześniej do kozła), które idealnie sprawdzało się do ryglowania drzwi od zewnątrz. Ciekawe czy to znalezisko, które tak intrygowało Basię jeszcze tam jest. Następny poranek przywitał nas świetną, słoneczną pogodą a cały, nie aż tak długi z założenia marsz umilała perspektywa spożycia zimnego słowackiego piwa w Strecnie. Strecno jest to niewielka miejscowość położona nad rzeką Vah, przez którą przewieszono skromny metalowy most niczym kładkę maźniętą czerwoną farbą umożliwiając turystom dalszą drogę szlakiem. Uroku temu miejscu dodają ruiny dwóch zamków położonych na przeciwległych brzegach rzeki. Można tam zrobić zakupy i zażyć cywilizacji przed drugą częścią Małej Fatry, za noc w przyzwoitym pokoju płaciliśmy 7 albo 8 euro.



Następnego dnia, kiedy znaleźliśmy się na drugim brzegu rzeki byliśmy już w innym rejonie geograficznym, Krywańska Fatra jest znacznie wyraźniej zarysowana w krajobrazie, wyższe szczyty, skały i fantastyczne diery zapraszają. Na razie trzeba jednak nadrobić straconą wysokość, Strecno znajduję się na wysokości około 360 m n.p.m. wejść stąd na Wielki Krywań (1708 m) to wyżej niż z Morskiego Oka na Rysy. Pierwszy dłuższy przystanek zrobiliśmy w schronisku pod Suchym. Zaopatrzeni w wyborną czekoladę studencką czuliśmy się naprawdę świetnie, a sterczący wierzchołek Suchego, który wydawał się naprawdę honorną górą nie robił aż takiego wrażenia w porównaniu z zimnym smakiem Pilsnera (2 euro). Suchy (1468 m) rzeczywiście jest stromy jednak szlak, który prowadzi na szczyt jest dużo wygodniejszy niż w przypadku Stromego Skurwiela. Dla mięczaków jest nawet dostępny trawers samego wierzchołka. Idąc dalej w kierunku Małego Krywania (1671 m) przechodzimy przez coś wyjątkowego, Białe skały są naprawdę interesujące, nagle spod nóg wyrasta wapień i można wspinać się prawie jak w Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Schodząc z Małego Krywania w kierunku większego imiennika dostrzegamy po lewej stronie górę intrygującą, inną niż wszystkie widziane dotychczas. To Wielki Rozsutec (1610 m), perła w grani małofatrzańskiej. 



 Na sam wierzchołek Wielkiego Krywania nie prowadzi znakowany szlak turystyczny ale omija szczyt po północnej stronie jednak decyzja o odpuszczeniu najwyższego miejsca w całym paśmie górskim jest bardzo trudna i w naszym wypadku przerosła wszystkich. Warto.


Snilovskie sedno, przełęcz między Wielkim Krywaniem a Chlebem to wielkie, jak na tamtejsze realia, skrzyżowanie szlaków. W promieniu godziny znajdują się stąd dwa schroniska: pod Chlebem oraz chata Vratna, jeśli ktoś dojdzie tu ze Strecna tak jak my zrozumie, że to najwyższy czas na odpoczynek. My jednak nie wybieramy wygodnych schronisk ale małą chatkę, najmniejszą z dotychczas odwiedzanych. Owa chatka znajduje się na lewym brzegu potoku spadającego niemal z samego Sedla za Hromnym na północnych stokach góry Chleb (nasz sposób na odnalezienie to dojście do dolnej stacji mniejszej kolejki i marsz na azymut około 60°). W chatce są trzy łóżka i..tyle. Na zewnątrz wykombinowaliśmy dosyć solidny piecyk z kamieni, w połączeniu z będącym na wyposażeniu chatki garnkiem i pobliskim potokiem można uzyskać ciepłą wodę do kąpieli.



Tym razem noc nie była dla mnie zbyt ukojna, wejście o piątej rano na piętrową pryczę wydawało się trudniejsze niż przewieszka przed wierzchołkiem Mnicha. Świat jeszcze wirował. Trzeba zaznaczyć, że zejście do tej chatki z grani jest bardzo strome i niewygodne, być może to zadecydowało, że następnego dnia nie wracaliśmy się już do góry ale schodziliśmy do schroniska Vratna trzymając się lewego brzegu potoku. I tutaj uwaga, była to dla nas najbardziej ekstremalna część całej wycieczki, nawet późniejsze śliskie  drabinki nad wodospadami w dierach nie mogły się z tym równać. Jest tam bardzo stromo, podłoże jeździ, trzeba zmieniać brzeg potoku aby przejście w ogóle było możliwe. Od dołu z ciężkim plecakiem niepozorny kawałek może pochłonąć wiele godzin przed ostateczną decyzją o odwrocie, być może większe szanse są drugim brzegiem potoku ale nic na to nie wskazywało. Prawie nad samym potokiem przed Vratną jest symboliczny cmentarz ludzi, którzy swoje życie poświęcili w górach. To nie tylko metalowe tablice ale również zwykłe z kilku kamieni ustawione anonimowe, milczące  pomniki, miejsce godne nawiedzenia. 



 Z dalszej drogi do miejscowości Stefanowa na uwagę zasługują jedynie wygodne leżaki przy schronisku Chata na Gruni. Będąc w Stefanowej nie można już ominąć słynnych Dierów, czyli zespołu głębokich wąwozów wyrzeźbionych przez potok, który spada systemem wodospadów tworząc wyraźne kotły i polerując wapienne skały. Dla turystów udostępniono labirynt złożony z trzech części, Dolne Diery, Górne Diery oraz Nowe (później udostępnione) Diery. Jest to niewątpliwie jedna z największych atrakcji Małej Fatry a odkrywając je trzeba zdać sobie sprawy z faktu, że dużo zależy od poziomu wód w potokach i można się nieźle zamoczyć. Nie mniej jednak infrastruktura szlakowa, czyli system metalowych drabinek i kładek, jest w niezłym stanie. Dolne Diery właściwie kończą przed drogą nr 583, w okolicy turystycznej miejscowości Terchova.

Tutaj kończy się nasza przygoda z Mała Fatrą a widok pomnika Janosika górującego nad miejscowością uświadomił mi, że właśnie wyjeżdżam z miejsca z którym wcześniej nieświadomie a teraz już zupełnie odpowiedzialnie będzie mi się kojarzyć Słowacja. Naprawdę warto tam być i poznawać to miejsce, które ma coś do zaoferowania o każdej porze roku. Szczególnie jeśli ma się takich kompanów jak Basia, Ola, Bartek i Filip.

wtorek, 10 września 2013

Wspomnienia ze szczytu


 Nie da się upaść niżej niż na dno
a będąc na szczycie możesz jeszcze podskoczyć
Dwie stopy nad ziemią zawiesić swój los
łapiąc wiatr za kręcone włosy.

Pakuję się tam z brudnymi butami
tak już jest i czasem tak trzeba
że staje nadczłowiek do góry nogami
i sięga nieba.

Nie znalazłem boga
tylko wiatr łechtał po skałach
sprośny jęk zamiast słowa upijał mi cnoty
- taka moja wiara.

Mieguszowiecki Szczyt Wielki


Władysław Cywiński w swoim przewodniku napisał, że określenie Mieguszowieckiego Szczytu Wielkiego jednym z najwspanialszych szczytów całych Tatr nie jest nadmiernym subiektywizmem. W przeciwieństwie do znanego autora nie miałem okazji oglądać wszystkich znaczących wzniesień w Tatrach jednak widok wyrastającego kilometr ponad taflę Morskiego Oka masywu skalnego fascynuje mnie odkąd pierwszy raz stanąłem przed schroniskiem nad najpopularniejszym polskim stawem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że północna ściana, na którą właśnie patrzę, jest najwyższa w polskiej części Tatr a sam szczyt jest drugi w kolejce do najwyższego. Potem były wakacyjne wyjazdy, przejście wszystkich znakowanych szlaków po naszej stronie granicy zajmuje jakiś czas jednak w końcu uświadomiłem sobie, że to za mało. Tłumy na szlakach, kolejki przy łańcuchach, śmieci, zupełnie nie tego szukam. Stało się dla mnie oczywiste, że potrzebuję tam więcej swobody, więcej przestrzeni, intymności w kontakcie ze skałą, w tej wędrówce pod górę. Zdecydowałem się razem z kolegą na wynajęcie przewodnika, cel – bez zastanowienia, Miegusz. Niepewna, burzowa pogoda wybrała nam zamiast  najhonorniejszej polskiej góry dwie, bardzo popularne i widowiskowe turnie, Mnich i Zadni Mnich. Nie osiągnęliśmy pierwotnego celu ale ja osobiście zyskałem coś innego. Otóż po pierwsze okazało się, że wspinanie w miejscach o trudnościach II, III a nawet IV+ nie sprawia mi problemów, co więcej, czułem raczej czystą satysfakcję, radość. Po drugie przekonałem się, że poza szlakami też są ścieżki, kopczyki za którymi można podążać w miejsca dotychczas zupełnie nieznane. Nagle stała się oczywista tak prosta sprawa, że szlaków nie poprowadzono wszędzie tam gdzie jest to możliwe, wiele miejsc czeka na bardziej zainteresowanych turystów. To było dla mnie jak chrzest, zacząłem inaczej myśleć o górach, znalazłem nowe wyzwania, przeszedłem kilka ciekawych tras, w tym wspinaczkowych. W końcu byłem zimą samotnie na Rysach w totalnej mgle, bez widoków, jednak kiedy już schodziłem minąłem lepiej wyekwipowanych turystów, którzy z asekuracją podążali po moich śladach. Kiedy patrzyłem jak wspinają się już nade mną przyszła mi do głowy myśl, czy poszli by wyżej w tej mgle nie widząc moich śladów? To był kolejny moment, który zmienił moje nastawienie do turystyki górskiej, przekonałem się, że własną drogą w górę wśród skał warto się dzielić. Jednak ciągle nie miałem szczęścia do Miegusza. Do czasu.

31 lipca o 6.30 wyszedłem ze Schroniska w Dolinie Roztoki aby dopiąć swego. Pogoda tym razem zapowiada się rewelacyjnie, w głowie wiruje mi jeszcze wczorajsze powitanie dziewczyn ze schroniska ale nie jest źle. Nie może mi przeszkodzić nawet to, że moje nowe buty podejściowe prawdopodobnie będą mnie delikatnie obcierać. Wystarczyło kilka minut, aby zmienić zdanie, nic nie pomogły regulacje sznurowania, obedrą mnie na całego ale przecież da się z tym żyć. Nie mniej jednak przez rytmiczny ból stóp nie idę tak szybko jak zawsze, denerwuje mnie fakt, że nie mogę wyprzedzić młodego mężczyzny, który podąża przede mną szosą. Kiedy wchodzę na ceprostradę włączam drugi bieg, tu nareszcie jestem bezkonkurencyjny mijając dwie ekipy zmierzające jak się domyślam na Mnicha. Droga aż do wylotu  kominu wieńczącego Mnichowy Żleb jest jak jazda po autostradzie z włączonym tempomatem i inteligentnym systemem mieszczenia się w pasie ruchu. Zejście w stronę Małej Galerii Cubryńskiej oznaczone jest bezbłędnie kopczykiem i jest to dobre miejsce na krótką rozgrzewkę mięśni rąk. Małą Galerią dalej prowadzi perć podobna do tej, którą dochodzi się do Mnichów. Przy odrobinie koncentracji (której mi zabrakło) przy podążaniu za kopczykami można wejść na Wielką Galerię Cubryńską bez żadnych problemów. Następną charakterystyczną formacją jest Hińczowy Żleb, w który wchodzę centralnie od dołu po bardzo męczącym rumowisku, tutaj też pojawiają się pierwsze wątpliwości. Jeden z progów wydawał mi się dość trudny i na tyle niewygodny, że zejście tą drogą bez użycia liny będzie ryzykowne. Miałbym wówczas jedno zmartwienie mniej gdybym tylko zamiast kierować się na hurra w górę pomyślał przez chwilę i przypomniał sobie opis tej drogi. Otóż nie ma sensu pakować się w największe rumowisko u wylotu żlebu ale wygodniej jest (podążając za kopczykami) iść na początku skalnym rumowiskiem po lewej (orograficznie) stronie żlebu a następnie przy wyraźnym progu przetrawersować na drugą, dosyć niestabilną ze względu na erozję podłoża stronę i obejść najtrudniejsze miejsce w żlebie po jego prawej (orograficznie) stronie. Żleb dłuży się, a ja już nie mogę doczekać się momentu kiedy stanę na przełęczy. Zaczynam mieć coraz płytszy oddech, nie zrobiłem sobie właściwie żadnej przerwy od wyjścia, nie zjadłem również nawet grama posiłku. Zgodnie z zasadą: zatrzymaj się zanim się przemęczysz, robię niechciany postój. Wyciągam batona coraz bardziej zły na siebie, że wczoraj nie skończyło się na kilku kolejkach. Nie mam siły, nie miałem z czego jej mieć. Na Hińczowej Przełęczy jestem kilka minut później, raki i kijki przydały się jedynie do poprawy kondycji, nawet nie pomyślałem o ich użyciu dlatego postanawiam nie katować się dłużej ich ciężarem i zostawiam je gdzieś w okolicach przełęczy. W dole srebrzy się Hińczowy Staw jednak trudno oderwać wzrok od granitowego masywu, który mimo że nie wygląda stąd już tak imponująco dopiero teraz ma pokazać swój prawdziwy charakter. Poruszanie się w złomach południowej ściany Mieguszowieckiego Szczytu jest jak błądzenie w labiryncie, w którym wybranie niewłaściwej drogi kończy się przejściem donikąd albo staje się po prostu skrótem do tego co i tak nieuniknione. Mi na razie jednak nigdzie się nie śpieszy i po obejściu Mieguszowieckiej Turni cierpliwie wyjmuję przewodnik i zastanawiam się nad kierunkiem dalszej drogi. Plan wydaje się prosty, szukam kolejnych kopczyków a jeśli będę miał z tym problem wydostanę się na grań najrozsądniejszą drogą i nią ruszę w kierunku szczytu. Zabawa z kopczykami w chowanego oferuje kilka ciekawych trawersów w dosyć eksponowanych miejscach jednak przechodziłem już dużo trudniejsze skalne przeszkody. Smaku całej wspinaczce dodaje brak asekuracji, krople goryczy sączą się z zbyt małych, niewygodnych butów.
Na Mieguszowieckim Balkonie nad ramieniem Czarnego Filaru robię krótką przerwę. Czuję, że jest to miejsce dla mnie, niewielka półka skalna o niebanalnym kształcie zawieszona w samym środku tej pustki, która otacza mnie od wyjścia z przełęczy. I nawet profesor Freud nie odgadłby o czym myślałem siedząc tam z nogami zawieszonymi nad przepaścią, pamiętam tylko jak słońce rozświetlało taflę Hińczowego Stawu, myślami byłem w jakimś innym wymiarze, jakby ktoś zatrzymał na chwilę ten rozlatujący się domek z kart w mojej głowie.

 Po tym wszystkim nie miałem zamiaru podążać dalej za kopczykami, najkrótszą drogą wspiąłem się w górę najpierw płytkim, dość stromym, sypkim żlebem a następnie niemal pionowymi kominami z litej skały wprost na grań. Stąd już tylko kawałek ściśle niezbyt stromą linią, która oddziela ziemię od nieba i jest jakby dywanem rozpostartym przed najwyższym wierzchołkiem. No i co teraz? Euforia? Nie. Może nikła satysfakcja, wpis do zeszytu, pozdrowienia dla jednej dziewczyny. Na pozdrowienia dla reszty zdecyduję się kiedy znów będę na przełęczy, podobnie jak z telefonem do przewodnika Tomka, który niezawodnie służy mi dobrą radą. Zejście wcale nie jest takie oczywiste, myśl o bezpiecznym powrocie nie opuściła mnie nawet z chwilą, kiedy moje oczy były bezwstydnie wlepione w piękno Morskiego Oka, które ponad kilometr poniżej poziomu moich stóp zerkało na mnie kokieteryjnie.

 Na brzegu przed schroniskiem setki ludzi ale nie ma szans aby ktokolwiek zwrócił w tej chwili na mnie uwagę, są jak nikłe, kolorowe kamienie. Jak wiele odwagi trzeba mieć by nie myśleć teraz o zejściu tylko czerpać z tego miejsca pełnymi garściami? Spróbuję następnym razem, tymczasem zakładam uprząż, poprawiam linę i kieruję się po własnych śladach w dół.


 Byłem pewny, że zejście zaciętymi kominami bez użycia liny zdecydowanie mnie przerasta jednak, fakt, że kończą się trochę bliżej niż podstawa ściany i mocne brzmienie System of a Down w uszach pozwala mi spróbować użyć trochę więcej niż dotychczas siły w rękach. A może to tak naprawdę moje lenistwo? W końcu schodzę najbardziej wymagającym zacięciem tylko przy pomocy zbawczej siły tarcia i orientuję się, że to już o jeden za daleko a dalsza droga w dół prowadzi podciętym, kończącym się niewątpliwie przy podstawie ściany żlebem. Nie zostaje mi nic innego jak skorzystać z tak ufnie dźwiganej liny. Zanim wybrałem odpowiedni blok skalny odkryłem stary hak z pętlą (widać ktoś już był w tej samej sytuacji) milcząco tkwiący w szczelinie nad moją głową. Tak jakby chciał tylko przyglądać się całemu zajściu.  Próba obciążenia pozwoliła uwierzyć, że na tym punkcie zjadę planowane dwadzieścia a nie dwieście metrów.  Nie było problemów, ale spokorniałem i jak syn marnotrawny podążałem dalej za kopczykami aż do szlaku bezbłędnie omijając stromy próg w Hińczowym Żlebie. Z każdym kolejnym krokiem czułem jak paznokcie wbijają mi się w palce, okropny ból nie pozwala utrzymać normalnego tempa ale w końcu dochodzę do schroniska, siadam na kamieniu i ze stopami znieczulonymi w lodowatej wodzie patrzę jeszcze raz na tę tajemniczą, dumną górę.