Jak opisać
chwilę, kiedy na żelaznych zębach raków stawiasz swoje życie? Kilkumetrowy
trawers na wysokości ponad 2400 m n.p.m. to nie jest dobry moment na takie
przemyślenia. Tylko kilka kroków po niepewnym gruncie, szczyt jest już blisko
jednak mgła nie pozwala zajrzeć dalej niż kilkanaście metrów w głąb
oszronionego, skalnego krajobrazu. Niewzruszona mgła beznamiętnie uświadamia,
że miejsce w którym właśnie jestem niczym nie różni się od brzegu Czarnego
Stawu nad którym stałem trzy godziny wcześniej. Jeśli chcesz zobaczyć szczyt musisz
sam na niego wejść, twoja wola. Nie dziwie się, że Mariusz zrezygnował
kilkadziesiąt metrów niżej, nie wszystko jest tu tak oczywiste jak dobrze
napięta lina asekuracyjna. Gdyby tylko nas łączyła Mariusz wszedłby na
wierzchołek bez problemów. Bez niej pozostaje zwykła kalkulacja, nastrój,
dopuszczalny poziom ryzyka w stosunku do jakiejś irracjonalnej motywacji.
Wiatr, mróz i wilgotne powietrze ozdabiają skały fantastycznym, krystalicznym
szronem. Szczególnie tutaj, w okolicach wierzchołka skąd wiatr niestrudzenie
wygania biały puch, można poczuć dotknięcie zupełnie nowej, kryształowej
rzeczywistości. Jeszcze kilka przewinięć wśród głazów, kilka kroków w
eksponowanym terenie i jestem na szczycie. Zabawię tu tylko kilka minut. Słup
graniczny od bloków skalnych odróżnia jedynie regularny kształt graniastosłupa.
Z zewnątrz wygląda tak samo po obu stronach, wszak naturze nie da się wytyczyć
granic. Słowacki wierzchołek tonie we mgle, ach gdyby tak choć na chwilę chmury
opuściły się kilkaset metrów niżej a co śmielsze tatrzańskie szczyty wyrosły ku
słońcu. Widmo Brockenu z tego miejsca mogło by pokryć całą dolinkę ale nie tym
razem. Żeby zrobić jakieś zdjęcia muszę zdjąć zamarznięte rękawiczki tylko co
tu fotografować? Krajobraz przesłania mgła, pozostaje tylko ten fantastyczny
szron, który jak się później okazało zdążył już ozdobić moje brwi, rzęsy i
włosy. Myśl o spokojnym zejściu pozwala zapomnieć o wszelkich innych troskach,
gdy wiatr zaciera nawet najbliższe ślady akademicka rzeczywistość zdaje się być
dalej niż na końcu świata..
Słup graniczny na szczycie 2499 m n.pn.m. |
Zakłócenia radiolokacyjne nie mają zbyt wiele
wspólnego z górami jednak kiedy walka z nimi zajmuje kolejne długie listopadowe
wieczory w człowieku może się coś zagotować. Pracę nad moją inżynierką zacząłem
dosyć wcześnie ponieważ wiedziałem, że nie jest to temat, który da się ogarnąć
w tydzień czy dwa, nie mam również w zwyczaju wybierania półśrodków czy azymutu
na najmniejszą linię oporu. Nie potrafię odróżnić żadnego dnia z października
czy listopada 2012 roku. Każdy z nich wyglądał tak samo, akademia, praca
inżynierska, sen. W pewnym momencie powiedziałem sobie dosyć, zrób coś co
pozwoli zapomnieć o tym wszystkim chociaż przez weekend. Żeby poważnie myśleć o
wejściu o tej porze roku na Rysy czy Świnicę trzeba spełnić dwa warunki:
pierwszy to możliwość wykorzystania sprzętu takiego jak raki i czekan, drugi to
umiejętność posługiwania się nimi. Ja chciałem się nauczyć, dla kolegów
„ważniejsza” była praca dyplomowa. Nie pamiętam co się działo w czwartek ale następnego
dnia pierwszy raz udaje mi się zasnąć w pociągu, miałem całkiem niezłego kaca i
byłem przemęczony – idealny stan na podróż koleją. W Zakopanem rozglądam się za
busem chociaż moją uwagę mimowolnie przykuwa
dziewczyna z czekanem jak topór. Jestem pewien, że gdyby należał do jej
niższej koleżanki musiałaby go obsługiwać dwoma rękami. Jest szansa, że
jedziemy razem do Palenicy i beznadziejną drogę „szosą” umilą mi dwie interesujące
wojowniczki. Gdyby tak jeszcze nocować w jednym schronisku… Nie ma tak
dobrze, sympatyczną skądinąd rozmowę
kończymy już przy wodogrzmotach. Życzę dziewczynom spotkania niedźwiedzia i w
towarzystwie samotnego światła latarki maszeruję do nowego schroniska przy
Morskim Oku. Godzina samotnej, wieczornej wędrówki, z nieba zaczyna coraz
mocniej sypać drobnym śniegiem kiedy moje buty zostawiają dziewicze ślady na
schodach na zewnątrz schroniska. Wchodzę do miejsca przez które latem przewija
się tysiące turystów dziennie w oczekiwaniu na wątpliwej jakości posiłki i
delektuję się chwilą zupełnego spokoju. W tym momencie nic nie zapowiada lawiny
gości, która przebywa tu w sezonie. Oglądam zdjęcia, wyeksponowane przedmioty, kute
żyrandole a nawet wzory wyrzeźbione w meblach. Żywej duszy. W końcu jest tu
jakiś klimat. Górne piętra budynku bardziej przypominają mi hotel niż górskie
schroniska jakie do tej pory poznałem (no może z wyjątkiem Markowych Szczawin).
Starszy pan bez zbędnych uprzejmości wskazuję mi pokój i chłodno oznajmia, że
nie ma możliwości pozostania na kolejną noc. Szczerze mówiąc ani mi to w
głowie, zamierzam odwiedzić niezawodną Roztokę. W pokoju chcąc nie chcąc budzę odpoczywającego
mężczyznę. Mariusz przyszedł tu z Doliny 5ciu Stawów a na następny dzień ma
takie same plany jak ja. Naturalnym odruchem jest połączenie sił i myślę, że z
wzajemnym zadowoleniem. Gość jest dobrze wyposażony, poleca mi swój GPS i
ogólnie wydaje się mieć jakieś zimowe doświadczenie. Ja mogę się pochwalić
przeczytaniem rozdziału o wspinaczce w śniegu i lodzie z książki Góry Wolność i
Przygoda, czyli doświadczenia jakby brak. Następnego dnia deponujemy bagaż w
schronisku i ok 6.00 rano pierwszego dnia grudnia wyruszamy na podbój
najwyższej góry w Polsce. Ranek jest dosyć chłodny, w ciągu nocy napadało
kilkanaście centymetrów śniegu a co najgorsze mgła siedzi już od 1700 m n.p.m.
Mogło być lepiej jednak to nie powód, żeby wrócić do łóżka.
Morskie Oko |
Całą drogę do
Czarnego Stawu rozmawiamy na różne tematy jednak od razu pocieszam się myślą,
że poznałem normalnego, rozsądnego gościa. Kawałek ponad Czarnym Stawem
wchodzimy w mleko, widoczność nie przekracza dwudziestu metrów a świeży śnieg
przykrył dawne ślady. Cóż przypada nam w udziale wytyczenie własnej ścieżki z
nadzieją, że na pewnej wysokości wyjdziemy ponad mgłę. Byłem już wcześniej na
Rysach i dobrze wiem, że droga nie jest zbyt skomplikowana. Wystarczy dojść do
Buli a następnie skierować się wprost do żlebu i nim cierpliwie podążać w górę
by po osiągnięciu grani mieć już tylko kawałek do wierzchołka. Problem w tym,
że w tej gęstej mgle nie możemy odnaleźć niczego co przypomina Bulę, dlatego
postanawiamy zmienić plan i korzystając z GPS i wysokościomierza dojść wprost
do wylotu żlebu. W między czasie sprawdzam różne techniki poruszania się w
rakach i chyba nie idzie mi to najgorzej. W końcu jest żleb, ten sam, który z
daleka wygląda jak ukośna rysa zacięta w masywie góry. Chociaż błędnie uważa
się, że konkretniej tej formacji skalnej Rysy zawdzięczają swoją nazwę to dzięki niej nie da się nie rozpoznać tego
szczytu patrząc z zachodu. Wchodzenie właśnie tym żlebem jest najprostszym
sposobem dostania się zimą na szczyt po naszej stronie granicy, niestety przy
niepewnych warunkach śnieżnych może być również najszybszą metodą na
znalezienie się z powrotem w okolicach Czarnego Stawu. Zalegający, świeży
śnieg, który nocą nawiało tu miejscami prawie po kolana teraz zauważalnie ma ochotę polecieć dalej w
dół zgodnie z prawami fizyki. Przypomina mi to mimowolnie o tragedii, która
zaczęła się dokładnie w tym miejscu z udziałem licealistów z Tych chociaż wtedy
śniegu było o wiele więcej. Wspinaczka lewym (orograficznie) brzegiem żlebu
również nie ma szans powodzenia. Pozostaje trawers na grzędę. Pierwszy raz w
naszej rozmowie pada słowo odwrót. Śnieg, śniegiem w żlebie ale jak mógłbym
usprawiedliwić brak próby sprawdzenia swoich sił na przewianej, zlodowaciałej
grzędzie? Jednak trawers. Schodzimy trochę niżej do miejsca gdzie żleb jest
najwęższy. Trawersuję jako pierwszy ostrożnie stawiając stopy po niestabilnym
podłożu. Jest bardzo stromo, przenoszę ciężar ciała w stronę stoku i w głębi
duszy cieszę się, że w tym momencie nie widzę tego co czeka mnie na dole jeśli
zacznę się nagle zsuwać wraz z śniegiem. Wpakowaliśmy się w niezłą pułapkę ale
już chyba po wszystkim. Wdrapuję się wyżej na płaską, niezbyt stromą płytę i
nie patrząc już pod nogi obserwuję jak Mariusz stawia ostatnie kroki w tym
niebezpiecznym miejscu. Jest już jedną nogą poza żlebem gdy nagle słyszę dziwny
trzask! Co to za dźwięk?!, głuche tąpnięcie i moja lewa stopa bezwładnie wyjeżdża
razem z kawałkiem zmrożonego śniegu prawie jak na lodowej krze. Upadam na
kolano i odruchowo wbijam czekan przed sobą, nie zsuwam się dalej, nie tracę równowagi ale gdybym tylko stał bliżej
krawędzi płyty, eh. Co by było gdyby. Trudno przypomnieć sobie cokolwiek z
takich chwil, są jak sen, który wywarł ogromne wrażenie, mimo że właściwie
niewiele się z tego pamięta. Mariusz jest zaniepokojony, pod nim też pękają
śniegowe deski. Czuję, że to krytyczny moment dlatego zanim on ostatecznie
zdecyduje się na wycof nie tracę czasu i pokonuję kilka metrów trudniejszego
terenu. Jest łańcuch! To dobry znak, może uda się poruszać wzdłuż łańcuchów,
może nie wszystkie przykryła zimowa aura. Mariusz idzie dalej co bardzo mnie
cieszy. Mimo, że większość ułatwień skrywa się pod warstwą śniegu teren nie
jest aż tak wymagający. Raki trzymają się pewnie a cała wspinaczka sprawia
sporo satysfakcji.
Jeśli tylko widzę cień nadziei walczę o wyrwanie kolejnych
łańcuchów, walę czekanem, szarpię się tylko po to aby mój towarzysz miał
większy komfort wspinaczki. Niestety nie zawsze jest to możliwe i w kliku
miejscach Mariusz ma problemy z pokonaniem trudności. Chyba nie może do końca
zdecydować się na zawieszenie swojego losu na parze raków i czekanie. Motywuję
go wskazaniem na jego wysokościomierzu, do szczytu już tylko 80 metrów w pionie
jednak jego decyzja jest ostateczna. Ja nie mogę nalegać na dalszą drogę w górę
a on nie może tutaj na mnie czekać, mróz i wiatr momentalnie wychłodziłby jego
zmęczony organizm. Umawiamy się, że będzie powoli schodził a ja odpuszczę sobie „podziwianie
widoków” ze szczytu i dogonię go podczas zejścia. Patrzę w górę, do grani chyba
już niedaleko, robię głęboki oddech i wbijam czekan przed siebie. Takie chwile
uzależniają jak narkotyk, cienka linia między satysfakcją i tragedią rysuje się
w świadomości niczym grań na niebie. Dopóki mocno trzymam się skały tragedia
wydaje się przy tym abstrakcyjna. Przecież nie mogę spaść, nie zabrałem
spadochronu. Duże wrażenie zrobiła na mnie książka pt. „Powiedz, że się boisz”.
Jakiś głos w mojej głowie powtarzał za niewzruszonym przełożonym, który w
książce odpowiada doświadczonemu
pilotowi śmigłowca: „powiedz, że się boisz a już nie będziesz musiał się
narażać”, powiedz, że się boisz i zawracaj w doliny. Jasne, że się boję. Za
chwilę na zębach raków postawię moje młode życie. Boję się tego trawersu, boję
się ekspozycji tuż przed wierzchołkiem, boję się zejścia ale to nie jest najsilniejsze
uczucie jakie mną kieruje. Właśnie dlatego tu jestem i chcę iść dalej.
Mariusz w czasie zejścia |